czwartek, 4 kwietnia 2013

Miedzy nami delfinami

Tuż po świcie zawitalismy do bram resortu Monkey Mia. Ale nie,nie... Nie przyszlismy sie tu "resortowac". Cel był zgoła inny. Celem były DELFINY! Gatunek: butlonose. Te niesamowicie rozumie ssaki przyplywaja cała grupa codzień rano i podplywaja bardzo blisko brzegu, aż tam gdzie woda sięga po kolana. Wiedza bowiem, ze człowiek dobry zawsze sypnie jakaś rybka. Aby jednak delfiny pozostały dzikie i nie oduczyly sie polować, spotkanie i karmienie nadzorują strażnicy rezerwatu. Oni również, stojąc po kolana w wodzie, opowiadają o życiu, zwyczajach, historii i rodzinnych powiązaniach kolejnych podplywajacych  gości. Cale szczescie wydarzenie to nie ma zupelnie klimatu turystycznego show, gdzie tresowane zwierzeta robia smieszne sztuczki. Wrecz przeciwnie - delfiny z którymi mamy do czynienia spędzają swoje życie na szerokich wodach oceanu, a tu przyplywaja z własnej woli.  

I my stoimy w wodzie, w rzadku wraz z innymi odwiedzajacymi, a delfiny (jedenascie ich było!) pływają wokół będąc często na wyciągnięcie ręki. Woda jest doskonale przejrzysta i pozwala na dokładna obserwacje każdego ruchu, każdego machniecia ogonem, każdego oddechu przez otwór na czubku głowy, każdego delfiniego uśmiechu... Jesteśmy absolutnie zauroczeni pięknem, wdziękiem i inteligencja tych zwierząt.  

I wtedy wolontariusze przynoszą wiadra ryb. W czasie gdy delfiny, wiedzac juz co sie swieci, niecierpliwie czekają na poczestunek, widzowie czekają na typowanie. Cała zabawa tkwi bowiem w tym, ze to wybrani odwiedzający (nie strażnicy) mogą chwycić w dłoń oslizgla rybę i podać ja do czekającego juz w niecierpliwości rozwartego pyska. Gości było sporo, więc szanse małe. Ja jednak podobno - Marcin mi potem przekazal - tak bardzo, cała swoją osoba, mimika i swiecacymi sie oczami wyglądałam na taka, co koniecznie musi nakarmić delfina, ze szczesliwie zostałam wytypowana. I powiem Wam, ze mimo, ze do dyspozycji miałam tylko jedyna mała rybke i mimo ze cała operacja trwała może 20 sekund, było niesamowicie. Delfiny sa super!


P.S. Poza delfinami, które były zdecydowanie w centrum uwagi, spotkaliśmy tu jeszcze pelikany, żolwie wodne, jakies taki czerwonawe jaskolki, plaszczke i emu;)









środa, 3 kwietnia 2013

Klify i wawozy


Powoli udajemy sie na polnoc wzdłuż zachodniego wybrzeża Australi.  Naszym najbliższym celem głównym jest Monkey Mia, ośrodek wypoczynkowy w Parku Narodowym Francois Peron, do którego codziennie rano przyplywaja delfiny, liczac na jakas smaczna rybke. Tymczasem po drodze napotykamy kilka wartych opisania ciekawostek przyrodniczych.

Niedaleko miejscowości Gregory znajduje sie Różowe Jezioro. Właściwie jest to laguna, czyli zbiornik wodny, który kiedyś był zalewany przez morze, ale po jakimś czasie odgrodzil sie od niego mierzeja. Nie było by w nim nic nadzwyczajnego (wszak lagun w Australi pod dostatkiem), gdyby nie to, ze skąd by na nie nie spojrzeć - mieni sie na różowo, jakby mieszkało w nim stado flamingow.

Po całym wybrzeżu porozsiewane sa małe miejscowości, w których nie ma dosłownie nic za wyjątkiem pięknych plazy z bardzo drobnym piaseczkiem, który aż zaprasza, żeby sie na nim położyć. Na kilku takich plażach zatrzymujemy sie, aby odpocząć i zjeść nasze tradycyjne australijskie danie, czyli chleb z tunczykim z puszki (trzeba przyznać, ze wybór smaków jest przeogromny: tunczykim z chili, z zielonym carry, z suszonymi pomidorami i wiele wiele innych).

Nieco dalej na polnoc znajduje sie Park Narodowy Kalbari. W jego części nadmorskiej odnalezlismy naprawdę niesamowite klify (a tych sie w życiu trochę juz widziało). W zasadzie to cała ich tajemnica tkwila bardziej w niespotykanie granatowym kolorze morza oraz niesamowicie blekitnym niebie, niż w samych skałach (choć i im nie można ująć majestatycznosci).

Nieco w głębi ladu znajdują sie piękne wawozy o czerwonych ścianach skalnych, które często tworzą charakterystyczne nawisy, wystajace kilkanaście metrów zza krawędzi wawozu. Mimo suszy i braków wody, zarówno w samym wawozie, jak i poza jego krawedziami rosną intensywnie zielone drzewa, które sprawiają wrażenie, jakby ktoś je codziennie podlewal. Bogactwa kolorów dopełnia tradycyjnie granatowo niebo, dając okazje do niecodziennych ujęć.

Kiedy dojeżdżamy do Kalbari, temperatura zbliża sie do 40 stopni. W informacji turystycznej dowiadujemy sie, ze tego dnia lepiej jest nie zaglebiac sie zbyt daleko w skalne wawozy, gdyż temperatura na ich dnie może przekroczyć 50 stopni. Odwiedzamy więc tylko najłatwiej dostępne punkty widokowe. Po polgodzinnym spacerze z ulga wsiadamy do klimatyzowanego samochodu.











wtorek, 2 kwietnia 2013

Pinakle

Czerwony Kontynent zaskakuje zmiennościa. Jeśli spojrzeć na mapę Zachodniej Australii widzi sie w zasadzie jedna wieka równine.
Dlatego tez, kiedy planowaliśmy nasz dwutygodniowy rajd, obawialismy sie nieco, ze po dwóch dniach będziemy totalnie znudzeni identycznym widokiem za oknem. Tymczasem okazuje sie ze tereny na polnoc od Perth sa nadzwyczaj różnorodne: niesamowicie granatowo-turkusowe morze (nawet bez filtra polaryzacyjnego:), przydrożna roślinność krzaczasta we wszystkich możliwych do wyobrażenia odcienich zieleni oraz niesamowita przestrzeń mieniaca sie kolorami od żółtego po rudoczerwony.

Perwszym niesamowitym obiektem przyrodniczym, ktory napotkalismy po opuszczeniu "cywilizowanego" otoczenia Perth była Pinaklowa Pustynia (Pinnacles Desert). Tu, na przestrzeni kilkunastu kilometrów pustyni porozrzucane są tysiące wapiennych słupkow wielkości od kilkudziesięciu centymetrów do kilku metrów, z ktorych kazdy wyglada inaczej.

Do Pinakli dojeżdżamy juz o zmroku. Ponieważ na terenie ich rezerwatu nie można nocowac, czaimy sie w małej zatoczce przy drodze kilometr wcześniej, aby przespac sie do rana w samochodzie. Pobudka o 4.30. Chodzi bowiem o to, żeby byc na terenie rezerwatu tuz przed świtem, kiedy jest dobre światło do zdjęć. Przy bramce wjazdowej wypełniamy kopertę - bilet wstępu, umieszczamy w niej 11 dolarów, wrzucamy do skrzyneczki i zupelnie legalnie wkraczamy na teren rezerwatu (Ten bazujacy na ludzkiej uczciwości system pobierania opłat na pewno nie sprawdziły sie w naszym kraju, gdzie człowiek ewolucyjnie przystosowany jest do kombinowania;))

Jedziemy po ciemku wąska pustynna droga, wijaca sie pomiędzy pinaklami. W świetle księżyca wyglądają tajemniczo i majestatycznie. Jednak najbardziej niezwykle efekty pojawiają sie o wschodzie słońca, kiedy pierwsze promienie padają na wapienne słupy. Skrzace sie żółtym światłem pinakle jaskrawo kontrastuja z rozowawym niebem oraz białymi wydmami w tle. Biegam z aparatem od skalki do skalki szukając ciekawych ujęć i dobrych efektów świetlnych. Pozostaje z tego chyba z dwieście zdjęć, których przebraniu zajmuje kilka godzin;). Oto efekty:







~Marcin

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Australia: pierwsze wrażenia

Ludzie
Australijczycy zdają sie byc bardzo otwarci, bezproblemowi, zawsze uśmiechnięci (tez bym była wiecznie  uśmiechnięta gdybym miała taka pogodę ;)) i bezpośredni. Te cechy w większości przypadków świadczą zdecydowanie na korzyść tego narodu i sprawiają ze tak miło pyta sie tu o drogę czy robi zakupy. Jakby sie miało samych przyjaciół wokół. Napisalam jednak "w większości". a to dlatego, ze takiemu Polakowi czasami (z rzadka bardzo) może ten australijski styl nie do końca pasować. Dajmy na to taka sytuacje: siedzimy w samolocie, na fotelu obok uśmiechnieta Australijka. Widać chce sie zdrzemnac ale nie za bardzo znajduje dobra pozycje (mało miejsca, fotel nie wygodny, standardy tanich linii). Całe szczęście pani jest otwarta i bezproblemowa jak na Australijke przystalo i dzięki temu szybko rozwiązuje problem. Składa głowę na moim ramieniu i blogo zasypia. Na moje nieszczęście jest tak serdeczna, miła i uśmiechnięta, ze jakoś nie mam odwagi protestować;)

Jazda 
Zaraz po przylocie, jeszcze na lotnisku wypozyczylismy samochod* i postanowiwszy nie zaglebiac sie poki co w sprawy miejskie, udalismy sie na polnoc. Tam, gdzie nie tyle nie ma duzych miast, co ledwo jest cokolwiek:  niekonczace sie przestreznie i natura w czystej postaci. Od razu ruszylismy więc w drogę. Ruch lewostronny okazał sie nie byc taki trudny do opanowania jak sie obawialismy i tylko kilka razy zdazylo nam sie wjechać pod prąd;). Najtrudniejsza okazala sie obsluga kierunkowskazow, które jak na złość umieszczone sa po prawej stronie kierownicy. Tam zaś, gdzie znajdują sie one w "normalnych" samochodach tu jest wajcha odpowiadajaca za wycieraczki. Przez pierwsze dni więc z każdym "
skretem łączyło sie wycieranie szyb;).  

Poza problemami natury technicznej ( wycieraczki + "a co to za dziwne literki na tej automatycznej skrzyni biegów?") jazda po Australii zdaje sie byc bajka. Kierowcy sa bardzo spokojni na drodze i w odróżnieniu do polskich wydają sie nie zlozeczyc sobie za każdym razem gdy coś komuś nie pasuje. Na domiar dobrego wzorowo przestrzegają przepisów (na własne oczy widziałam motocyklistów, którzy jechali 85km/H tam, gdzie było ograniczenie do 90!). Podobno to zasługa bardzo wysokich kar, które czekają na piratów drogowych. Jakby nie było jeździ sie bardzo bezpiecznie i komfortowo.

Pikniking
Nasz pierwszy przystanek to park narodowy Yanchep. Ładne jezioro, dużo zwierząt, ścieżki spacerowe a przede wszystkim duza polac trawy tuz nad woda. Pogoda jest wzorowa, błękitne niebo, 29 stopni, od Perth tylko godzina jazdy, a na dodatek mamy wielkanocny poniedziałek. Nie dziw więc ze samochód za samochodem do parku zjeżdżają sie rodziny wyposażone w kocyki piknikowe, piłki plażowe i lodówki turystyczne wypełnione po brzegi mięsem na grilla. Wszyscy sa zrelaksowanie i usmiechnieci. Od razu widac ze rodzinne wypady na piknik  to coś w rodzaju narodowej tradycji, a teza ta potwierdza sie gdy - juz wyjechawszy  z Yanchep - rozgladamy sie po okolicy. Miejsc piknikowych jest od groma! W każdym ladniejszym  zakątku, przy plazy, w parku miejskim sa stoliki i laweczki, grille gdzie wystarczy przywieźć własny węgiel, grille elektryczne (wystarczy wcisnąć guzik i położyć mięso) lub tez po prostu miejsca z ladna zielona trawa doskonale żeby rozłożyć kocyk. Ponieważ podobnych miejsc jest tak dużo, a populacja Australii stosunkowo nieliczna, nawet w taki dzień jak dziś każdy może znaleźć spokojne miejsce dla siebie. Nawet w parku Yanchep kocyki dziela rozsądne odległości, tak ze dzieci z jednej rodziny nie skaczą po głowach matkom z drugiej. A gdy nie masz dzieci i chcesz na łonie natury poczytać książkę, to tez nic ci przeszkadzać nie będzie. Jak na nasz gust idea świetna i obiema rekami glosujemy za utworzeniem wiekszej ilosci takich miejsc w Trójmiescie.

Flora,fajna i przestrzenie.
Jesli chodzi o okolicznosci przyrody w Australi jest (przynajmiej poki co) zupelnie tak jak powinno  byc. Kangury o smiesznych cielskach podskakuja tu i tam, a misie  koala leniwie skubia liscie eukaliptusa, ktorego won przyjemniunosi sie w powietrzu (juz pierwszego dnia mielismy okazje zobaczyc te dwie zwierzece ikony czerwonego kontynentu !!!). Sa zlote plaze, ogromne fale, oszalamiajace kolory, roznorakie formacje skalne i niekonczace sie przetrzenie.

Nie minely 24 godziny, od kiedy postawilismy stope na australijskiej ziemi, a juz jestesmy totalnie zakochani!

-------------
*Wypozyczenie samochodu wydaje sie jedyna rozsądna opcja gdy podróżuje sie po Australii. Powodów jest po temu kilka. Po pierwsze odległości dzielace warte odwiedzenia miejsca sięgają kilkuset kilometrów, po drugie brak tu dobrze rozwinietego systemu komunikacji publicznej (każdy ma swój samochód i wszelkie parki narodowe i inne atrakcje są dopasowane do zmotoryzowanych), po trzecie noclegi są STRASZNIE drogie (ok 120 zł za łóżko w sypialni wieloosobowej w czymś a la schronisko, 40-60 zł za namiot na polu namiotowym) a w wynajetym (za 45zl na osobe na dzien) samochodzie po rozłożeniu foteli można calkiem wygodnie spać, po czwarte, wreszcie, do dyspozycji mamy tylko 2 tygodnie, więc autostop byłby trochę ryzykowny na takie odległości.









~Ania