czwartek, 4 kwietnia 2013

Miedzy nami delfinami

Tuż po świcie zawitalismy do bram resortu Monkey Mia. Ale nie,nie... Nie przyszlismy sie tu "resortowac". Cel był zgoła inny. Celem były DELFINY! Gatunek: butlonose. Te niesamowicie rozumie ssaki przyplywaja cała grupa codzień rano i podplywaja bardzo blisko brzegu, aż tam gdzie woda sięga po kolana. Wiedza bowiem, ze człowiek dobry zawsze sypnie jakaś rybka. Aby jednak delfiny pozostały dzikie i nie oduczyly sie polować, spotkanie i karmienie nadzorują strażnicy rezerwatu. Oni również, stojąc po kolana w wodzie, opowiadają o życiu, zwyczajach, historii i rodzinnych powiązaniach kolejnych podplywajacych  gości. Cale szczescie wydarzenie to nie ma zupelnie klimatu turystycznego show, gdzie tresowane zwierzeta robia smieszne sztuczki. Wrecz przeciwnie - delfiny z którymi mamy do czynienia spędzają swoje życie na szerokich wodach oceanu, a tu przyplywaja z własnej woli.  

I my stoimy w wodzie, w rzadku wraz z innymi odwiedzajacymi, a delfiny (jedenascie ich było!) pływają wokół będąc często na wyciągnięcie ręki. Woda jest doskonale przejrzysta i pozwala na dokładna obserwacje każdego ruchu, każdego machniecia ogonem, każdego oddechu przez otwór na czubku głowy, każdego delfiniego uśmiechu... Jesteśmy absolutnie zauroczeni pięknem, wdziękiem i inteligencja tych zwierząt.  

I wtedy wolontariusze przynoszą wiadra ryb. W czasie gdy delfiny, wiedzac juz co sie swieci, niecierpliwie czekają na poczestunek, widzowie czekają na typowanie. Cała zabawa tkwi bowiem w tym, ze to wybrani odwiedzający (nie strażnicy) mogą chwycić w dłoń oslizgla rybę i podać ja do czekającego juz w niecierpliwości rozwartego pyska. Gości było sporo, więc szanse małe. Ja jednak podobno - Marcin mi potem przekazal - tak bardzo, cała swoją osoba, mimika i swiecacymi sie oczami wyglądałam na taka, co koniecznie musi nakarmić delfina, ze szczesliwie zostałam wytypowana. I powiem Wam, ze mimo, ze do dyspozycji miałam tylko jedyna mała rybke i mimo ze cała operacja trwała może 20 sekund, było niesamowicie. Delfiny sa super!


P.S. Poza delfinami, które były zdecydowanie w centrum uwagi, spotkaliśmy tu jeszcze pelikany, żolwie wodne, jakies taki czerwonawe jaskolki, plaszczke i emu;)









środa, 3 kwietnia 2013

Klify i wawozy


Powoli udajemy sie na polnoc wzdłuż zachodniego wybrzeża Australi.  Naszym najbliższym celem głównym jest Monkey Mia, ośrodek wypoczynkowy w Parku Narodowym Francois Peron, do którego codziennie rano przyplywaja delfiny, liczac na jakas smaczna rybke. Tymczasem po drodze napotykamy kilka wartych opisania ciekawostek przyrodniczych.

Niedaleko miejscowości Gregory znajduje sie Różowe Jezioro. Właściwie jest to laguna, czyli zbiornik wodny, który kiedyś był zalewany przez morze, ale po jakimś czasie odgrodzil sie od niego mierzeja. Nie było by w nim nic nadzwyczajnego (wszak lagun w Australi pod dostatkiem), gdyby nie to, ze skąd by na nie nie spojrzeć - mieni sie na różowo, jakby mieszkało w nim stado flamingow.

Po całym wybrzeżu porozsiewane sa małe miejscowości, w których nie ma dosłownie nic za wyjątkiem pięknych plazy z bardzo drobnym piaseczkiem, który aż zaprasza, żeby sie na nim położyć. Na kilku takich plażach zatrzymujemy sie, aby odpocząć i zjeść nasze tradycyjne australijskie danie, czyli chleb z tunczykim z puszki (trzeba przyznać, ze wybór smaków jest przeogromny: tunczykim z chili, z zielonym carry, z suszonymi pomidorami i wiele wiele innych).

Nieco dalej na polnoc znajduje sie Park Narodowy Kalbari. W jego części nadmorskiej odnalezlismy naprawdę niesamowite klify (a tych sie w życiu trochę juz widziało). W zasadzie to cała ich tajemnica tkwila bardziej w niespotykanie granatowym kolorze morza oraz niesamowicie blekitnym niebie, niż w samych skałach (choć i im nie można ująć majestatycznosci).

Nieco w głębi ladu znajdują sie piękne wawozy o czerwonych ścianach skalnych, które często tworzą charakterystyczne nawisy, wystajace kilkanaście metrów zza krawędzi wawozu. Mimo suszy i braków wody, zarówno w samym wawozie, jak i poza jego krawedziami rosną intensywnie zielone drzewa, które sprawiają wrażenie, jakby ktoś je codziennie podlewal. Bogactwa kolorów dopełnia tradycyjnie granatowo niebo, dając okazje do niecodziennych ujęć.

Kiedy dojeżdżamy do Kalbari, temperatura zbliża sie do 40 stopni. W informacji turystycznej dowiadujemy sie, ze tego dnia lepiej jest nie zaglebiac sie zbyt daleko w skalne wawozy, gdyż temperatura na ich dnie może przekroczyć 50 stopni. Odwiedzamy więc tylko najłatwiej dostępne punkty widokowe. Po polgodzinnym spacerze z ulga wsiadamy do klimatyzowanego samochodu.











wtorek, 2 kwietnia 2013

Pinakle

Czerwony Kontynent zaskakuje zmiennościa. Jeśli spojrzeć na mapę Zachodniej Australii widzi sie w zasadzie jedna wieka równine.
Dlatego tez, kiedy planowaliśmy nasz dwutygodniowy rajd, obawialismy sie nieco, ze po dwóch dniach będziemy totalnie znudzeni identycznym widokiem za oknem. Tymczasem okazuje sie ze tereny na polnoc od Perth sa nadzwyczaj różnorodne: niesamowicie granatowo-turkusowe morze (nawet bez filtra polaryzacyjnego:), przydrożna roślinność krzaczasta we wszystkich możliwych do wyobrażenia odcienich zieleni oraz niesamowita przestrzeń mieniaca sie kolorami od żółtego po rudoczerwony.

Perwszym niesamowitym obiektem przyrodniczym, ktory napotkalismy po opuszczeniu "cywilizowanego" otoczenia Perth była Pinaklowa Pustynia (Pinnacles Desert). Tu, na przestrzeni kilkunastu kilometrów pustyni porozrzucane są tysiące wapiennych słupkow wielkości od kilkudziesięciu centymetrów do kilku metrów, z ktorych kazdy wyglada inaczej.

Do Pinakli dojeżdżamy juz o zmroku. Ponieważ na terenie ich rezerwatu nie można nocowac, czaimy sie w małej zatoczce przy drodze kilometr wcześniej, aby przespac sie do rana w samochodzie. Pobudka o 4.30. Chodzi bowiem o to, żeby byc na terenie rezerwatu tuz przed świtem, kiedy jest dobre światło do zdjęć. Przy bramce wjazdowej wypełniamy kopertę - bilet wstępu, umieszczamy w niej 11 dolarów, wrzucamy do skrzyneczki i zupelnie legalnie wkraczamy na teren rezerwatu (Ten bazujacy na ludzkiej uczciwości system pobierania opłat na pewno nie sprawdziły sie w naszym kraju, gdzie człowiek ewolucyjnie przystosowany jest do kombinowania;))

Jedziemy po ciemku wąska pustynna droga, wijaca sie pomiędzy pinaklami. W świetle księżyca wyglądają tajemniczo i majestatycznie. Jednak najbardziej niezwykle efekty pojawiają sie o wschodzie słońca, kiedy pierwsze promienie padają na wapienne słupy. Skrzace sie żółtym światłem pinakle jaskrawo kontrastuja z rozowawym niebem oraz białymi wydmami w tle. Biegam z aparatem od skalki do skalki szukając ciekawych ujęć i dobrych efektów świetlnych. Pozostaje z tego chyba z dwieście zdjęć, których przebraniu zajmuje kilka godzin;). Oto efekty:







~Marcin

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Australia: pierwsze wrażenia

Ludzie
Australijczycy zdają sie byc bardzo otwarci, bezproblemowi, zawsze uśmiechnięci (tez bym była wiecznie  uśmiechnięta gdybym miała taka pogodę ;)) i bezpośredni. Te cechy w większości przypadków świadczą zdecydowanie na korzyść tego narodu i sprawiają ze tak miło pyta sie tu o drogę czy robi zakupy. Jakby sie miało samych przyjaciół wokół. Napisalam jednak "w większości". a to dlatego, ze takiemu Polakowi czasami (z rzadka bardzo) może ten australijski styl nie do końca pasować. Dajmy na to taka sytuacje: siedzimy w samolocie, na fotelu obok uśmiechnieta Australijka. Widać chce sie zdrzemnac ale nie za bardzo znajduje dobra pozycje (mało miejsca, fotel nie wygodny, standardy tanich linii). Całe szczęście pani jest otwarta i bezproblemowa jak na Australijke przystalo i dzięki temu szybko rozwiązuje problem. Składa głowę na moim ramieniu i blogo zasypia. Na moje nieszczęście jest tak serdeczna, miła i uśmiechnięta, ze jakoś nie mam odwagi protestować;)

Jazda 
Zaraz po przylocie, jeszcze na lotnisku wypozyczylismy samochod* i postanowiwszy nie zaglebiac sie poki co w sprawy miejskie, udalismy sie na polnoc. Tam, gdzie nie tyle nie ma duzych miast, co ledwo jest cokolwiek:  niekonczace sie przestreznie i natura w czystej postaci. Od razu ruszylismy więc w drogę. Ruch lewostronny okazał sie nie byc taki trudny do opanowania jak sie obawialismy i tylko kilka razy zdazylo nam sie wjechać pod prąd;). Najtrudniejsza okazala sie obsluga kierunkowskazow, które jak na złość umieszczone sa po prawej stronie kierownicy. Tam zaś, gdzie znajdują sie one w "normalnych" samochodach tu jest wajcha odpowiadajaca za wycieraczki. Przez pierwsze dni więc z każdym "
skretem łączyło sie wycieranie szyb;).  

Poza problemami natury technicznej ( wycieraczki + "a co to za dziwne literki na tej automatycznej skrzyni biegów?") jazda po Australii zdaje sie byc bajka. Kierowcy sa bardzo spokojni na drodze i w odróżnieniu do polskich wydają sie nie zlozeczyc sobie za każdym razem gdy coś komuś nie pasuje. Na domiar dobrego wzorowo przestrzegają przepisów (na własne oczy widziałam motocyklistów, którzy jechali 85km/H tam, gdzie było ograniczenie do 90!). Podobno to zasługa bardzo wysokich kar, które czekają na piratów drogowych. Jakby nie było jeździ sie bardzo bezpiecznie i komfortowo.

Pikniking
Nasz pierwszy przystanek to park narodowy Yanchep. Ładne jezioro, dużo zwierząt, ścieżki spacerowe a przede wszystkim duza polac trawy tuz nad woda. Pogoda jest wzorowa, błękitne niebo, 29 stopni, od Perth tylko godzina jazdy, a na dodatek mamy wielkanocny poniedziałek. Nie dziw więc ze samochód za samochodem do parku zjeżdżają sie rodziny wyposażone w kocyki piknikowe, piłki plażowe i lodówki turystyczne wypełnione po brzegi mięsem na grilla. Wszyscy sa zrelaksowanie i usmiechnieci. Od razu widac ze rodzinne wypady na piknik  to coś w rodzaju narodowej tradycji, a teza ta potwierdza sie gdy - juz wyjechawszy  z Yanchep - rozgladamy sie po okolicy. Miejsc piknikowych jest od groma! W każdym ladniejszym  zakątku, przy plazy, w parku miejskim sa stoliki i laweczki, grille gdzie wystarczy przywieźć własny węgiel, grille elektryczne (wystarczy wcisnąć guzik i położyć mięso) lub tez po prostu miejsca z ladna zielona trawa doskonale żeby rozłożyć kocyk. Ponieważ podobnych miejsc jest tak dużo, a populacja Australii stosunkowo nieliczna, nawet w taki dzień jak dziś każdy może znaleźć spokojne miejsce dla siebie. Nawet w parku Yanchep kocyki dziela rozsądne odległości, tak ze dzieci z jednej rodziny nie skaczą po głowach matkom z drugiej. A gdy nie masz dzieci i chcesz na łonie natury poczytać książkę, to tez nic ci przeszkadzać nie będzie. Jak na nasz gust idea świetna i obiema rekami glosujemy za utworzeniem wiekszej ilosci takich miejsc w Trójmiescie.

Flora,fajna i przestrzenie.
Jesli chodzi o okolicznosci przyrody w Australi jest (przynajmiej poki co) zupelnie tak jak powinno  byc. Kangury o smiesznych cielskach podskakuja tu i tam, a misie  koala leniwie skubia liscie eukaliptusa, ktorego won przyjemniunosi sie w powietrzu (juz pierwszego dnia mielismy okazje zobaczyc te dwie zwierzece ikony czerwonego kontynentu !!!). Sa zlote plaze, ogromne fale, oszalamiajace kolory, roznorakie formacje skalne i niekonczace sie przetrzenie.

Nie minely 24 godziny, od kiedy postawilismy stope na australijskiej ziemi, a juz jestesmy totalnie zakochani!

-------------
*Wypozyczenie samochodu wydaje sie jedyna rozsądna opcja gdy podróżuje sie po Australii. Powodów jest po temu kilka. Po pierwsze odległości dzielace warte odwiedzenia miejsca sięgają kilkuset kilometrów, po drugie brak tu dobrze rozwinietego systemu komunikacji publicznej (każdy ma swój samochód i wszelkie parki narodowe i inne atrakcje są dopasowane do zmotoryzowanych), po trzecie noclegi są STRASZNIE drogie (ok 120 zł za łóżko w sypialni wieloosobowej w czymś a la schronisko, 40-60 zł za namiot na polu namiotowym) a w wynajetym (za 45zl na osobe na dzien) samochodzie po rozłożeniu foteli można calkiem wygodnie spać, po czwarte, wreszcie, do dyspozycji mamy tylko 2 tygodnie, więc autostop byłby trochę ryzykowny na takie odległości.









~Ania

sobota, 30 marca 2013

Jak to sie stało, ze jedziemy do Australii?


Postanowilismy polaczyc dobre z pożytecznym czyli wakacje z praca. Bez sensu by przecież było takie latanie w te i we wte - ze stażu do Polski, za jakiś czas z Polski na wakacje gdzieś znowu w świat. Korzystając więc z tego, ze oddelegowano nas do południowo-wschodniej Azji zdecydowaliśmy spędzić urlop w tej części swiata. Indonezja? Tajlandia? Filipiny? Może Wietnam lub Borneo? Siedlismy ktoregos wieczoru (juz w Singapurze) do poszukiwań tanich lotów. Malezyjskie linie Air Asia to taki azjatycki odpowiednik naszego Ryanaira - tanie, z licznymi promocjami i z cała rzesza ekstra produktów które przy chwili nieuwagi (zapomniawszy "odkliknac" jakiegos okienka) można zakupić razem z biletem. Sprawdziliśmy wszystkie ciekawe destynacje, ale albo było drogo, albo nie pasował nam termin. Juz mieliśmy rezerwować Filipiny, które z tego wszystkiego wyglądały najlepiej, gdy mój wzrok padł na reklamę z promocjami "Perth od 299MYR" (czyli ok 300 zł) zasmialam sie: może do Australii? Pozartowalismy sobie, poogladalismy czerwone stepy i kangury w Google... Ale gdy doszlismy do zdjęć misiow koala i podwodnych raf koroalowych, gdy przypomnialam sobie wielkie niespelnione marzenie z czasow liceum: zobaczyc pociag drogiowy, mój luźno rzucony zart ( nigdy wcześniej nawet nie myśleliśmy o wakacjach na czerwonym lądzie!) zaczął zamieniać sie w realny plan, w końcu w potrzebę: MUSIMY JECHAC DO AUSTRALII!

Pierwszy problem wiza. Całe szczęście jest formularz on-line i nie trzeba ganiac po ambasadach.
Siedzimy więc po nocy ( co z tego, ze rano trzeba do pracy?) i wypełniamy milion rubryczek "z kim", "gdzie", "a po co". Chyba z wpisanych danych wynikało, ze nie zagrazamy w żaden sposób Australii, bo juz po 24h przyszedł e-mail z informacja, ze wiza została przyznana. Hura! Kupujemy bilety! Jak na zlosc, chyba po to, by nie bylo zbyt pieknie, w tym momencie linie lotnicze robia swoj standardowy numer: z godziny na godzinę ceny skaczą znacznie w górę. Ale jak to? Przecież do Australii.. Jedziemy... Bu:(

Jeszcze raz przejrzelismy milion połączeń i ostatecznie postanowiliśmy zrobić sobie wakacje kombinowane: Australia + Indonezja. Tak było bowiem najtaniej i najbardziej pasowało nam pod względem terminów. Plan jest więc taki:
1) przylatujemy do Perth i przez dwa tygodnie podrozujemy po Zachodniej Australii
2) lecimy z Perth na Bali w Indonezji; na tej wyspie i na jej sąsiadce o nazwie Lombok spędzamy kolejny tydzień
3) wracamy do Singapuru na jeden dzień pożegnać sie z miastem-wyspa i upalami
4) po 27 godzinach spedzonych w samolotach, pociagach, na dworcach i lotniskach witamy sie z Trójmiastem.

~Ania




środa, 20 marca 2013

O Malezji...

W ciagu kilku weekendowych wyjazdów udało nam sie zobaczyć całkiem spory kawałek polwyspiarskiej części Malezji:
Tioman, Melake, Kuala Lumpur, Kuala Selangor, Cameron Highlands, Ipoh, Taman Negara. Czas więc na podsumowanie.

Zacznę od tego, ze jeśli miałbym siedzieć w Malezji miesiąc, to dwa tygodnie spędziłbym na Tiomanie, który okazał sie być zdecydowanie najprzyjemniejszym miejscem w tym kraju.

Malezja jest bezpieczna, azjatycka i jest w niej sporo ciekawych rzeczy do zobaczenia. Z drugiej strony, jest trochę jednorodnie, szczególnie jeśli chodzi o miasta i miasteczka - wszystkie, które widzieliśmy za wyjątkiem Melaki i KL, sa podobne do siebie jak dwie krople wody.

Jako główne zalety Malezji wymienilbym: świetne i tanie jedzenie dostepne praktycznie o kazdej porze, dobrze rozwinięta sieć transportu publicznego, dobre drogi oraz dobrze wyposażone i długo otwarte sklepy.

Podsumowując, jeśli będziecie w okolicy Półwyspu Malajskiego, warto wpaść do Malezji na pare dni, natomiast , moim zdaniem, nie warto brać jej pod uwagę jako głównego celu wyjazdu.


Pokaż Wskazówki dojazdu samochodem do Dover Rise, Singapur na większej mapie

~Marcin

wtorek, 19 marca 2013

Taman Negara, czyli Park Narodowy.

Nasz pobyt w Azji Srodkowo Wschodniej zbliża sie powoli do końca, a jeszcze ani razu nie byliśmy w prawdziwej dżungli. Aby to nadrobić postanowiliśmy wybrać sie do Taman Negara (co dosłownie znaczy Park Narodowy). Jest to największy obszar lasów rownikowych na terenie Polwyspu Malajskiego, w którym przyroda rozwija sie swobodnie bez większych zaburzeń (typu zlodowacenia) od około 130 milionów lat.

Aby dostać sie do Parku wybieramy opcje rzeczna, czyli trzygodzinny rajd szybkim motorowym czolnem dlugim na kilka metrow a szerokim jedynie na metr, takze w każdym "rzędzie" siedzisk z trudem mieszczą sie dwie osoby. Podczas rejsu sterta plecakow na dziobie sprawia wrażenie, jakby zaraz miała sie rozsypac i wpaść do wody, co budzi niepokoj o los naszych dokumentow.

W końcu doplywamy do Kuala Tahan, wioski - bramy do dżungli. Cześć rzeczna tej wioseczki składa sie z kilkunastu barów - przystani, przycumowanych przy wschodnim brzegu. W każdym z nich można zjeść tradycyjne malezyjskie potrawy, piwa jednak nie uswiadczysz - jest to tradycyjna wioska muzułmańska, i tylko w jednym ośrodku można zakupić napoje alkoholowe. Część lądowa składa sie za to z kilkunastu pensjonatów, oraz dwóch sklepików, w których dostać można wodę, chipsy i jakieś podejrzane konserwy.

Pierwsze spotkanie z Parkiem przynosi pewne rozczarowanie - zamiast dzikiej ścieżki, po której trzeba poruszać sie z maczeta jest wygodny drewniany pomost, a na nim co chwila grupka turystów z przewodnikiem pochyla sie nad jakaś roślina albo owocem. Niezrazeni udajemy sie w kierunku konopnej trasy drzewnej (canopy walk), która podobno jest jedna z najwiekszych atrakcji Parku. Niestety im bliżej tym gwarniej, aż w końcu zza zakretu wyłania sie olbrzymia kilkudziesiecioosobowa kolejka. Ponieważ na jednym odcinku takiego mostu linowego mogą byc co najwyżej 4 osoby, rezygnujemy z tej atrakcji i udajemy sie wgląb, byle dalej od masowego ruchu turystycznego.

Na szczęście juz za pierwsza większa przeszkoda terenowa w postaci wzgórza Bukit Terasek klimat robi sie naprawdę dziki, a człowieka napotkać można sporadycznie. Korzystamy z możliwości noclegu w środku dżungli za 5 ringitow (5 zł), w leśnym punkcie obserwacyjnym. Nie wiemy dokładnie jak on ma wyglądać, wiemy tylko mniej wiecej gdzie powinien sie znajdować. Mapa wskazuje, ze aby sie do niego dostać, trzeba przeprawic sie przez rzekę. Ze słów strażnika parku, u którego rezerwowalismy ten nocleg, wynikało, ze wystarczy zdjąć buty i można spokojnie przejść na drugi brzeg. Rzeczywistość okazuje sie nieco inna. Na pierwszy rzut oka rzeczka nie wyglada jakoś strasznie. Przypinamy więc buty do plecaka i rozpoczynamy przeprawę. Początkowo idzie dobrze, niestety w pewnym momencie znajdujemy sie po pas w wodzie o sporym nurcie. Cieżko zachować równowagę, co jest tym bardziej deprymujace, ze w ręku trzymam aparat(ten nie-wodoodporny). Szczęśliwie z pomocą Ani, która podrzuciła mi wodoodporny worek, aparatowi udaje sie wyjść sucho z tej opresji.

W końcu odnajdujemy nasz domek w lesie. Okazuje sie on byc czymś pomiędzy ambona myśliwska, a drewnianym domkiem letniskowym. Wystrój ma, można powiedzieć, dość surowy: w dużej sali na pierwszym piętrze porozstawiane sa rozpadajace sie drewniane piętrowe łóżka, jest tez, również rozpadajaca sie, drewniana szafa. Wszystkie te sprzęty pokryte sa odpadajaca zielona farba. Jednym słowem, czasy świetności ów przybytek ma dawno za sobą.

Na parterze największego z łóżek rozstawiamy namiot, po czym udajemy sie na mały rekonesans po okolicy. Podczas spaceru nasz wzrok oscyluje gdzies wysoko w koronach niesamowitych olbrzymich drzew. Tymczasem pod nogami pojawia sie zmora tego typu lasów, czyli ... pijawki. Te małe krwiopijcze istoty poruszają sie nadzwyczaj sprawnie i bezwiednie potrafią przyssac sie do buta a następnie do nogi. Wystarczy chwila nieuwagi, a podciagnawszy nogawki spodni można znaleźć kilku krwiopijcow.
Po powrocie do domku spotyka nas nieco przerażający widok - na ścianie siedzi tropikalny pajak wielkości dłoni.
Ponieważ nie wiemy czy stanowi zagrożenie, profilaktyczne przeganiamy go kijem.

Wieczor spędzamy z lornetka w reku wpatrzeni w leśna polane, marzac aby pojawiły sie jakieś ciekawe zwierzęta. Tuż przed zapadnieciem zupełnego mroku na polane przychodzą dwa duże dziki, trochę inne od tych naszych, bo na karku maja coś przypominającego konska grzywe. Trzeba przyznać, ze mamy szczęście, bo napotkani nastepnego dnia ludzie, którzy nocowali w sąsiedniej chatce po drugiej stronie rzeki, nie zauważyli żadnych zwierząt. Ogólnie, w Taman Negara występują nawet slonie i tygrysy, ale aby mieć szanse je napotkać, trzeba iść kilka dni wgląb dżungli.

Z Taman Negara zegnamy sie następnego dnia z rana, popijając świeżo wycisniety sok z arbuza w jednym z wodnych barów - przystani, po czym wracamy do Singapuru przez Kuala Lumpur.













~Marcin

piątek, 15 marca 2013