wtorek, 19 marca 2013

Taman Negara, czyli Park Narodowy.

Nasz pobyt w Azji Srodkowo Wschodniej zbliża sie powoli do końca, a jeszcze ani razu nie byliśmy w prawdziwej dżungli. Aby to nadrobić postanowiliśmy wybrać sie do Taman Negara (co dosłownie znaczy Park Narodowy). Jest to największy obszar lasów rownikowych na terenie Polwyspu Malajskiego, w którym przyroda rozwija sie swobodnie bez większych zaburzeń (typu zlodowacenia) od około 130 milionów lat.

Aby dostać sie do Parku wybieramy opcje rzeczna, czyli trzygodzinny rajd szybkim motorowym czolnem dlugim na kilka metrow a szerokim jedynie na metr, takze w każdym "rzędzie" siedzisk z trudem mieszczą sie dwie osoby. Podczas rejsu sterta plecakow na dziobie sprawia wrażenie, jakby zaraz miała sie rozsypac i wpaść do wody, co budzi niepokoj o los naszych dokumentow.

W końcu doplywamy do Kuala Tahan, wioski - bramy do dżungli. Cześć rzeczna tej wioseczki składa sie z kilkunastu barów - przystani, przycumowanych przy wschodnim brzegu. W każdym z nich można zjeść tradycyjne malezyjskie potrawy, piwa jednak nie uswiadczysz - jest to tradycyjna wioska muzułmańska, i tylko w jednym ośrodku można zakupić napoje alkoholowe. Część lądowa składa sie za to z kilkunastu pensjonatów, oraz dwóch sklepików, w których dostać można wodę, chipsy i jakieś podejrzane konserwy.

Pierwsze spotkanie z Parkiem przynosi pewne rozczarowanie - zamiast dzikiej ścieżki, po której trzeba poruszać sie z maczeta jest wygodny drewniany pomost, a na nim co chwila grupka turystów z przewodnikiem pochyla sie nad jakaś roślina albo owocem. Niezrazeni udajemy sie w kierunku konopnej trasy drzewnej (canopy walk), która podobno jest jedna z najwiekszych atrakcji Parku. Niestety im bliżej tym gwarniej, aż w końcu zza zakretu wyłania sie olbrzymia kilkudziesiecioosobowa kolejka. Ponieważ na jednym odcinku takiego mostu linowego mogą byc co najwyżej 4 osoby, rezygnujemy z tej atrakcji i udajemy sie wgląb, byle dalej od masowego ruchu turystycznego.

Na szczęście juz za pierwsza większa przeszkoda terenowa w postaci wzgórza Bukit Terasek klimat robi sie naprawdę dziki, a człowieka napotkać można sporadycznie. Korzystamy z możliwości noclegu w środku dżungli za 5 ringitow (5 zł), w leśnym punkcie obserwacyjnym. Nie wiemy dokładnie jak on ma wyglądać, wiemy tylko mniej wiecej gdzie powinien sie znajdować. Mapa wskazuje, ze aby sie do niego dostać, trzeba przeprawic sie przez rzekę. Ze słów strażnika parku, u którego rezerwowalismy ten nocleg, wynikało, ze wystarczy zdjąć buty i można spokojnie przejść na drugi brzeg. Rzeczywistość okazuje sie nieco inna. Na pierwszy rzut oka rzeczka nie wyglada jakoś strasznie. Przypinamy więc buty do plecaka i rozpoczynamy przeprawę. Początkowo idzie dobrze, niestety w pewnym momencie znajdujemy sie po pas w wodzie o sporym nurcie. Cieżko zachować równowagę, co jest tym bardziej deprymujace, ze w ręku trzymam aparat(ten nie-wodoodporny). Szczęśliwie z pomocą Ani, która podrzuciła mi wodoodporny worek, aparatowi udaje sie wyjść sucho z tej opresji.

W końcu odnajdujemy nasz domek w lesie. Okazuje sie on byc czymś pomiędzy ambona myśliwska, a drewnianym domkiem letniskowym. Wystrój ma, można powiedzieć, dość surowy: w dużej sali na pierwszym piętrze porozstawiane sa rozpadajace sie drewniane piętrowe łóżka, jest tez, również rozpadajaca sie, drewniana szafa. Wszystkie te sprzęty pokryte sa odpadajaca zielona farba. Jednym słowem, czasy świetności ów przybytek ma dawno za sobą.

Na parterze największego z łóżek rozstawiamy namiot, po czym udajemy sie na mały rekonesans po okolicy. Podczas spaceru nasz wzrok oscyluje gdzies wysoko w koronach niesamowitych olbrzymich drzew. Tymczasem pod nogami pojawia sie zmora tego typu lasów, czyli ... pijawki. Te małe krwiopijcze istoty poruszają sie nadzwyczaj sprawnie i bezwiednie potrafią przyssac sie do buta a następnie do nogi. Wystarczy chwila nieuwagi, a podciagnawszy nogawki spodni można znaleźć kilku krwiopijcow.
Po powrocie do domku spotyka nas nieco przerażający widok - na ścianie siedzi tropikalny pajak wielkości dłoni.
Ponieważ nie wiemy czy stanowi zagrożenie, profilaktyczne przeganiamy go kijem.

Wieczor spędzamy z lornetka w reku wpatrzeni w leśna polane, marzac aby pojawiły sie jakieś ciekawe zwierzęta. Tuż przed zapadnieciem zupełnego mroku na polane przychodzą dwa duże dziki, trochę inne od tych naszych, bo na karku maja coś przypominającego konska grzywe. Trzeba przyznać, ze mamy szczęście, bo napotkani nastepnego dnia ludzie, którzy nocowali w sąsiedniej chatce po drugiej stronie rzeki, nie zauważyli żadnych zwierząt. Ogólnie, w Taman Negara występują nawet slonie i tygrysy, ale aby mieć szanse je napotkać, trzeba iść kilka dni wgląb dżungli.

Z Taman Negara zegnamy sie następnego dnia z rana, popijając świeżo wycisniety sok z arbuza w jednym z wodnych barów - przystani, po czym wracamy do Singapuru przez Kuala Lumpur.













~Marcin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz