niedziela, 10 marca 2013

Tioman, wyspa tropikalna

Nareszcie się udało. Monsun sobie poszedł, a my mogliśmy wdrożyć w życie plany wielkiego chillout-u na tropikalnej wyspie. Co prawda i tym razem na drodze stawały nam co rusz przeszkody i już już... były chwile kiedy złote plaże stały pod znakiem zapytania. Największą okazały się tłumy na granicy. Przejechanie granicy Singapur/Malezja nigdy nie jest takie hop-siup. Trzeba najpierw dojechać metrem do końcowej stacji, przesiąść się na autobus, dojechać nim do granicy, przejść odprawę Singapur/ziemia niczyja, wsiąść w kolejny autobus, przejechać groblę (=ziemię niczyją), wysiąść, przejść odprawę ziemia niczyja/Malezja i w końcu złapać kolejny autobus do Johor Baru już w Malezji.  Zwykle procedura ta zajmuje ok 2h. Ludzi przeważnie jak przysłowiowych "mrówków", co się wystoi to się wystoi ale w końcu się w Malezji jest. Tym razem tłumy przeszły jednak same siebie. Już przy stacji metra wiła się długa kolejka na autobus do granicy i dopiero w drugi udało się wsiąść. Potem był gigantyczny korek. Potem kolejka do odprawy, potem... KILKA TYSIĘCY osób chcących przejechać przez groble... (wężyk na nas autobus, który był jednym z kilku miał z 0.5 km). Staliśmy posłusznie w rządku, a na zegarku mijała trzecia godzina od wyruszenia z domu, jedna godzina od odjazdu autobusu z Johor Baru do Mersingu na który dzierżyliśmy w naszych zdenerwowanych łapkach wcześniej zakupione bilety. Było pewne, że odjechał bez nas, że jest piątek, a na piątek wszystkie bilety wykupione już w poprzedni poniedziałek. Może zawrócić?

Wizja plaży jednak zwyciężyła. Dostaliśmy się w końcu po 4h na dworzec autobusowy Larkin - najgorszy i najbardziej śmierdzący dworzec świata (to moja hipoteza ale możliwe z dużym prawdopodobieństwem, że obiektywnie słuszna;)), na którym wdychając przenajobrzydliwsze zapachy i starając się niczego nie dotykać przyszło nam spędzić piękne 5 godzin. Najbliższy autobus z wolnymi miejscami był bowiem o północy. Znów myśl: czy nie zawrócić?

Ponownie wizja plaży... ;) jedziemy! O drugiej wita nas znajome miasteczko Mersing. Płacić za hotel na 3h nie ma co. Rozbiliśmy więc namiot w portowym terminalu i - o dziwo nie budząc niczyjego zdziwienia -  odespaliśmy ile się dało. Ostatnie trzy godziny tej fantastycznej podróży wykrzywieni niemiłosiernie na niewygodnych fotelach czyniliśmy ostatnią drzemkę na statku na wiozącym nas na wymarzoną wyspę.

Obolali, zmaltretowani, zmęczeni... Łaaaaaa :D:D:D:D jesteśmy na tropikalnej wyspie. I jest zupełnie jak miało być - TROPIKALNIE! Palmy się kołyszą, turkusowe morze szumi, dżungla na wzgórzach paruje,  a w około wszystko daje wyraz chillout-owi. 

Cała wyspa jest duża na 20x10 km i w większości dzika, porośnięta gęstym tropikalnym lasem. Tylko przy brzegu znajduje się kilka osad, głównie turystycznych. Niewiele ludzi mieszka bowiem na Tiomanie na stałe, a ci, którzy  mieszkają zajmują się właśnie świadczeniem usług turystycznych. Całe szczęście jest to turystyka o całkiem przyjaznym obliczu. Nie ma betonowych hoteli i odgrodzonych hotelowych plaż. Są drewniane domki na palach ( 40zł za domek!). Jedne należące do tego inne do tamtego resortu, ale trudno powiedzieć które do którego bo nie dzielą ich żadne płoty czy ogrodzenia. Na plaży, między palmami kokosowymi kiwają się hamaki, z których może skorzystać każdy. Nie ma luksusowych restauracji - są budki bez kelnerów i dziwactw, za to z pysznym jedzeniem. Nikt nie naskakuje, nie wrzeszczy, nie próbuje ci czegoś wcisnąć lub namówić na zorganizowaną wycieczkę. Nie ma drinków z palemką, kiczu i sztucznie wywindowanych cen. Jest spokój, swojskość i prawdziwość. Wszechobecny chillout wisi w powietrzu. Jednym słowem jest jak w raju:)

Pierwszy dzień mija nam leniwie i błogo, a głównym zajęciem jest spoglądanie rybom w nos. I to rybom nie byle jakim - kolorowym tropikalnym. Tym razem snorkeling jest tym ciekawszy, że jesteśmy w posiadaniu wodoszczelnego aparatu (który wygraliśmy dzięki Waszym głosom, za co strasznie ogromne, jeszcze raz DZIĘKI!) i możemy to co widzimy zamknąć w kadr. Jest tym weselej, że zadanie okazuje się wcale nie takie proste - ryby pływają szybko, a na wyświetlaczu niewiele pod wodą widać. Snorkeling w tej zatoczce, snorkeling w tamtej, spacer po wiosce i między wioskami przez dżungle, upał, brak snu poprzedniej nocy... Pod wieczór jesteśmy już nieźle padnięci. Całe szczęście jest i budka z koktailami i piwem, która - gdy koło niej przechodzimy - właśnie obchodzi "happy hours": trzy piwa w cenie dwóch. Sączymy zimny złoty płyn w klimatycznej chatce, pod którą rozbijają się fale, słońce zachodzi czerwienią, a my myślimy "Ech...! Jak błogo!".

Drugiego dnia już nie jest tak leniwie. Zarzucamy plecaki na plecy i ruszamy na trekking przez dżunglę. Rzecz z pozoru wygląda banalnie, bo do przejścia mamy zaledwie ok 6 km, jednak w praktyce okazuje się "nie lada gratką". Czołganie się pod konarami, przeskakiwanie nad, długie strome podejścia i niemiłosierny upał sprawiają, że spacer ten zajmuje nam - bagatela! - 4 godziny. To co widzimy po drodze zdecydowanie jednak wynagradza trud. 

Numer jeden: warany! Duże jaszczury kilka krotnie stają na naszej drodze. Jedna z nich zdaje się nas w uogóle nie zauważać, co daje nam okazję poprzyglądać się trochę waraniemu życiu. Mamy szczęście, bo gad jest najwyraźniej głodny i szuka pożywienia.  Długim językiem o rozdwojonym końcu co rusz sprawdza, czy przypadkiem nie szło ostatnio tędy coś co da się zjeść. Najwyraźniej szło, i najwyraźniej siedzi teraz w norce (jakieś 2 metry od nas), która migiem zostaje przez  jaszczura rozkopana. Biedna myszka, która w ów norce mieszkała zostaje pożarta na naszych oczach.

Numer dwa (ale exe quo na pierwszym miejscu z waranami): dwie malownicze dzikie plaże.  Pierwsza z nich o złoto-żółtym piasku i turkusowej wodzie, druga biała z morzem niemalże koloru nieba. Obie w niewielkich zatokach otoczone bujną zielenią. Na takie widoki i takie kolory człowiek otwiera oczy jak może najszerzej z zachwytu i żałuje że szerzej się nie da.

Wisienką na torcie tropikalnego weekendu był niedzielny lunch: kalmary w pikantnym sosie kokosowym, ryż, smażona rukiew wodna i koktajl ze świeżego arbuza... mmm:)

Chyba się domyślacie z jakim trudem wracaliśmy po tym weekendzie do miasta i do pracy...


Turystyka w wydaniu Tiomańskim



podglądamy rybki



 
 
zimne piwko..
i zachód słońca
waran leśny podczas polowania
waran leśny przełykający ofiarę;)
żółta plaża
biała plaża


wielki waran rzeczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz