sobota, 30 marca 2013

Jak to sie stało, ze jedziemy do Australii?


Postanowilismy polaczyc dobre z pożytecznym czyli wakacje z praca. Bez sensu by przecież było takie latanie w te i we wte - ze stażu do Polski, za jakiś czas z Polski na wakacje gdzieś znowu w świat. Korzystając więc z tego, ze oddelegowano nas do południowo-wschodniej Azji zdecydowaliśmy spędzić urlop w tej części swiata. Indonezja? Tajlandia? Filipiny? Może Wietnam lub Borneo? Siedlismy ktoregos wieczoru (juz w Singapurze) do poszukiwań tanich lotów. Malezyjskie linie Air Asia to taki azjatycki odpowiednik naszego Ryanaira - tanie, z licznymi promocjami i z cała rzesza ekstra produktów które przy chwili nieuwagi (zapomniawszy "odkliknac" jakiegos okienka) można zakupić razem z biletem. Sprawdziliśmy wszystkie ciekawe destynacje, ale albo było drogo, albo nie pasował nam termin. Juz mieliśmy rezerwować Filipiny, które z tego wszystkiego wyglądały najlepiej, gdy mój wzrok padł na reklamę z promocjami "Perth od 299MYR" (czyli ok 300 zł) zasmialam sie: może do Australii? Pozartowalismy sobie, poogladalismy czerwone stepy i kangury w Google... Ale gdy doszlismy do zdjęć misiow koala i podwodnych raf koroalowych, gdy przypomnialam sobie wielkie niespelnione marzenie z czasow liceum: zobaczyc pociag drogiowy, mój luźno rzucony zart ( nigdy wcześniej nawet nie myśleliśmy o wakacjach na czerwonym lądzie!) zaczął zamieniać sie w realny plan, w końcu w potrzebę: MUSIMY JECHAC DO AUSTRALII!

Pierwszy problem wiza. Całe szczęście jest formularz on-line i nie trzeba ganiac po ambasadach.
Siedzimy więc po nocy ( co z tego, ze rano trzeba do pracy?) i wypełniamy milion rubryczek "z kim", "gdzie", "a po co". Chyba z wpisanych danych wynikało, ze nie zagrazamy w żaden sposób Australii, bo juz po 24h przyszedł e-mail z informacja, ze wiza została przyznana. Hura! Kupujemy bilety! Jak na zlosc, chyba po to, by nie bylo zbyt pieknie, w tym momencie linie lotnicze robia swoj standardowy numer: z godziny na godzinę ceny skaczą znacznie w górę. Ale jak to? Przecież do Australii.. Jedziemy... Bu:(

Jeszcze raz przejrzelismy milion połączeń i ostatecznie postanowiliśmy zrobić sobie wakacje kombinowane: Australia + Indonezja. Tak było bowiem najtaniej i najbardziej pasowało nam pod względem terminów. Plan jest więc taki:
1) przylatujemy do Perth i przez dwa tygodnie podrozujemy po Zachodniej Australii
2) lecimy z Perth na Bali w Indonezji; na tej wyspie i na jej sąsiadce o nazwie Lombok spędzamy kolejny tydzień
3) wracamy do Singapuru na jeden dzień pożegnać sie z miastem-wyspa i upalami
4) po 27 godzinach spedzonych w samolotach, pociagach, na dworcach i lotniskach witamy sie z Trójmiastem.

~Ania




środa, 20 marca 2013

O Malezji...

W ciagu kilku weekendowych wyjazdów udało nam sie zobaczyć całkiem spory kawałek polwyspiarskiej części Malezji:
Tioman, Melake, Kuala Lumpur, Kuala Selangor, Cameron Highlands, Ipoh, Taman Negara. Czas więc na podsumowanie.

Zacznę od tego, ze jeśli miałbym siedzieć w Malezji miesiąc, to dwa tygodnie spędziłbym na Tiomanie, który okazał sie być zdecydowanie najprzyjemniejszym miejscem w tym kraju.

Malezja jest bezpieczna, azjatycka i jest w niej sporo ciekawych rzeczy do zobaczenia. Z drugiej strony, jest trochę jednorodnie, szczególnie jeśli chodzi o miasta i miasteczka - wszystkie, które widzieliśmy za wyjątkiem Melaki i KL, sa podobne do siebie jak dwie krople wody.

Jako główne zalety Malezji wymienilbym: świetne i tanie jedzenie dostepne praktycznie o kazdej porze, dobrze rozwinięta sieć transportu publicznego, dobre drogi oraz dobrze wyposażone i długo otwarte sklepy.

Podsumowując, jeśli będziecie w okolicy Półwyspu Malajskiego, warto wpaść do Malezji na pare dni, natomiast , moim zdaniem, nie warto brać jej pod uwagę jako głównego celu wyjazdu.


Pokaż Wskazówki dojazdu samochodem do Dover Rise, Singapur na większej mapie

~Marcin

wtorek, 19 marca 2013

Taman Negara, czyli Park Narodowy.

Nasz pobyt w Azji Srodkowo Wschodniej zbliża sie powoli do końca, a jeszcze ani razu nie byliśmy w prawdziwej dżungli. Aby to nadrobić postanowiliśmy wybrać sie do Taman Negara (co dosłownie znaczy Park Narodowy). Jest to największy obszar lasów rownikowych na terenie Polwyspu Malajskiego, w którym przyroda rozwija sie swobodnie bez większych zaburzeń (typu zlodowacenia) od około 130 milionów lat.

Aby dostać sie do Parku wybieramy opcje rzeczna, czyli trzygodzinny rajd szybkim motorowym czolnem dlugim na kilka metrow a szerokim jedynie na metr, takze w każdym "rzędzie" siedzisk z trudem mieszczą sie dwie osoby. Podczas rejsu sterta plecakow na dziobie sprawia wrażenie, jakby zaraz miała sie rozsypac i wpaść do wody, co budzi niepokoj o los naszych dokumentow.

W końcu doplywamy do Kuala Tahan, wioski - bramy do dżungli. Cześć rzeczna tej wioseczki składa sie z kilkunastu barów - przystani, przycumowanych przy wschodnim brzegu. W każdym z nich można zjeść tradycyjne malezyjskie potrawy, piwa jednak nie uswiadczysz - jest to tradycyjna wioska muzułmańska, i tylko w jednym ośrodku można zakupić napoje alkoholowe. Część lądowa składa sie za to z kilkunastu pensjonatów, oraz dwóch sklepików, w których dostać można wodę, chipsy i jakieś podejrzane konserwy.

Pierwsze spotkanie z Parkiem przynosi pewne rozczarowanie - zamiast dzikiej ścieżki, po której trzeba poruszać sie z maczeta jest wygodny drewniany pomost, a na nim co chwila grupka turystów z przewodnikiem pochyla sie nad jakaś roślina albo owocem. Niezrazeni udajemy sie w kierunku konopnej trasy drzewnej (canopy walk), która podobno jest jedna z najwiekszych atrakcji Parku. Niestety im bliżej tym gwarniej, aż w końcu zza zakretu wyłania sie olbrzymia kilkudziesiecioosobowa kolejka. Ponieważ na jednym odcinku takiego mostu linowego mogą byc co najwyżej 4 osoby, rezygnujemy z tej atrakcji i udajemy sie wgląb, byle dalej od masowego ruchu turystycznego.

Na szczęście juz za pierwsza większa przeszkoda terenowa w postaci wzgórza Bukit Terasek klimat robi sie naprawdę dziki, a człowieka napotkać można sporadycznie. Korzystamy z możliwości noclegu w środku dżungli za 5 ringitow (5 zł), w leśnym punkcie obserwacyjnym. Nie wiemy dokładnie jak on ma wyglądać, wiemy tylko mniej wiecej gdzie powinien sie znajdować. Mapa wskazuje, ze aby sie do niego dostać, trzeba przeprawic sie przez rzekę. Ze słów strażnika parku, u którego rezerwowalismy ten nocleg, wynikało, ze wystarczy zdjąć buty i można spokojnie przejść na drugi brzeg. Rzeczywistość okazuje sie nieco inna. Na pierwszy rzut oka rzeczka nie wyglada jakoś strasznie. Przypinamy więc buty do plecaka i rozpoczynamy przeprawę. Początkowo idzie dobrze, niestety w pewnym momencie znajdujemy sie po pas w wodzie o sporym nurcie. Cieżko zachować równowagę, co jest tym bardziej deprymujace, ze w ręku trzymam aparat(ten nie-wodoodporny). Szczęśliwie z pomocą Ani, która podrzuciła mi wodoodporny worek, aparatowi udaje sie wyjść sucho z tej opresji.

W końcu odnajdujemy nasz domek w lesie. Okazuje sie on byc czymś pomiędzy ambona myśliwska, a drewnianym domkiem letniskowym. Wystrój ma, można powiedzieć, dość surowy: w dużej sali na pierwszym piętrze porozstawiane sa rozpadajace sie drewniane piętrowe łóżka, jest tez, również rozpadajaca sie, drewniana szafa. Wszystkie te sprzęty pokryte sa odpadajaca zielona farba. Jednym słowem, czasy świetności ów przybytek ma dawno za sobą.

Na parterze największego z łóżek rozstawiamy namiot, po czym udajemy sie na mały rekonesans po okolicy. Podczas spaceru nasz wzrok oscyluje gdzies wysoko w koronach niesamowitych olbrzymich drzew. Tymczasem pod nogami pojawia sie zmora tego typu lasów, czyli ... pijawki. Te małe krwiopijcze istoty poruszają sie nadzwyczaj sprawnie i bezwiednie potrafią przyssac sie do buta a następnie do nogi. Wystarczy chwila nieuwagi, a podciagnawszy nogawki spodni można znaleźć kilku krwiopijcow.
Po powrocie do domku spotyka nas nieco przerażający widok - na ścianie siedzi tropikalny pajak wielkości dłoni.
Ponieważ nie wiemy czy stanowi zagrożenie, profilaktyczne przeganiamy go kijem.

Wieczor spędzamy z lornetka w reku wpatrzeni w leśna polane, marzac aby pojawiły sie jakieś ciekawe zwierzęta. Tuż przed zapadnieciem zupełnego mroku na polane przychodzą dwa duże dziki, trochę inne od tych naszych, bo na karku maja coś przypominającego konska grzywe. Trzeba przyznać, ze mamy szczęście, bo napotkani nastepnego dnia ludzie, którzy nocowali w sąsiedniej chatce po drugiej stronie rzeki, nie zauważyli żadnych zwierząt. Ogólnie, w Taman Negara występują nawet slonie i tygrysy, ale aby mieć szanse je napotkać, trzeba iść kilka dni wgląb dżungli.

Z Taman Negara zegnamy sie następnego dnia z rana, popijając świeżo wycisniety sok z arbuza w jednym z wodnych barów - przystani, po czym wracamy do Singapuru przez Kuala Lumpur.













~Marcin

piątek, 15 marca 2013

czwartek, 14 marca 2013

Singapurskie jedzenie.

W opinii stałych bywalców Singapur uchodzi za jedno z najatrakcyjniejszych kulinarnie miejsc świata, głównie dzięki temu, że mieszają się tu tradycje kulinarne kilku kultur całej Azji.

Zacznijmy od tego gdzie się  jada w Singapurze, a wygląda to zupełnie inaczej niż to do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Europie. W Singapurze i Malezji tradycyjnym  miejscem jadania obiadów i kolacji są tzw. hawker centres - czyli na wpół zadaszone kompleksy, składające się z (na ogół) kilkudziesięciu budek serwujących najrozmaitsze kuchnie azjatyckie: chińską, malajską, indonezyjską, indyjską, wietnamską, tajwańską czy japońską. Charakterystyczną ich cechą jest stosunkowo niska cena i niezła (a jeśli się ma doświadczenie w wyborze to i świetna:) jakość oferowanych potraw. Dla przykładu, na najsłynniejszym singapurskiem hawker centre Lau Pau Sat jedna osoba może się najeść do syta naprawdę smacznie za 8 S$ (około 20 zł), a za 15 zjeść jak król,  co jest zupełnie nieosiągalne np. w Zachodniej Europie, gdzie za przeciętny  (również w smaku) obiad "na mieście" trzeba zapłacić około 15 EUR (ok 60 zł). Porównanie to jest o tyle uczciwe, że Singapur jest jednym z najlepiej rozwiniętych krajów świata (3 miejsce pod względem PKB na głowę mieszkańca). Co również warto podkreślić, w hawker centres można się najeść do syta już za 4-5 dolarów, choć wówczas menu ograniczy się do podsmażanego ryżu z dodatkami oraz ostrej i zapychającej zupy z makaronem.

W kwestii typowych tutejszych potraw szczególną uwagę zwraca ogromny wybór rozmaitych zieloności: rozmaite wersje szpinaku, kai-lanu (zwanego chińskim brokułem), liści ziemniaka i wiele innych. Ogólnie sposób na wszystkie te liście jest podobny: dusi się je na rozgrzanym oleju z czosnkiem i sosem sojowym, a następnie posypuje suszonymi anchois.
Jeśli chodzi o dania główne, to do naszych ulubionych należą:
- ban mian (zupa rybna z makaronem), 
- baby squids,  czyli smażone chrupiące małe kalmarki,
- satays, czyli mini szaszłyczki mięsne (drobiowe, wołowe lub jagnięce) pieczone na żywym ogniu, jedzone z sosem orzechowym,
- płaszczka w sosie chili (typowa potrawa singapurska),
- cytrynowy kurczak (lemon chicken), o którym więcej będzie na końcu, 
- słodko-kwaśna wieprzowina, 
- sałatka z zielonego mango i zielonej papai. 
- curry w absolutnie każdej postaci (indyjskie, tajskie, wegetariańskie, itp.),
- nasi lemak (typowe danie malezyjskie), czyli ryż gotowany na mleku kokosowym z sosem chili, jajkiem, anchois, i często jakimś mięsem,
- cold noodle, czyli cienko pokrojone warzywa (marchewka, ogórek) podawane na zimno z makaronem i sosem o bardzo intensywnym smaku.
Ciekawostką są też tradycyjne desery, składające się z pokruszonego lodu, polanego mleczno-owocowym sosem.

Inne są też nieco zwyczaje związane ze wspólnym posiłkiem kilku osób. W naszej kulturze standardem jest, że każdy zamawia coś dla siebie, i sytuacja w której dwie osoby biorą jakieś danie na pół może wyglądać dziwnie. Natomiast tutaj - wprost przeciwnie, zamawia się wspólnie kilka dań, tak aby każdy mógł spróbować różnych smakowitości. Co do sztućców, to są w zasadzie 3 opcje: chińska - pałeczki, malajska: łyżka (w prawej ręce) i widelec (w lewej, w funkcji noża:) oraz indyjska - czyli je się prawą ręką.

Żeby było jasne - w Singapurze są też oczywiście drogie restauracje w zachodnim stylu (w których je się nożem i widelcem:), ale z mojego (choć niewielkiego) doświadczenia wynika, że można sobie podarować ich wizytowanie (nawet mając grubszy portfel).

Jeśli chodzi o Malezję, obyczaje są podobne, choć tu, w przeciwieństwie do Singapuru, "na mieście" jada się również śniadania, najczęściej w postaci placków roti z różnego rodzaju dodatkami (np z bananami - jak na zdjęciu). Aa, zapominałbym dodać, że ceny są około 2 razy niższe niż w Singapurze (może za wyjątkiem Kuala Lumpur).

Podsumowując, Singapur jest miejscem, gdzie za stosunkowo niewielkie pieniądze można jadać bardzo różnorodnie i smacznie. Jednak po dłuższym czasie człowiek ma ochotę przygotować coś samemu. Probowaliśmy kilku tutejszych przepisów - z czego absolutnym hitem jest cytrynowy kurczak (czyli lemon chicken), występujący oczywiście w kilku wariantach. Dla zainteresowanych poniżej podaję przepis osobiście przetestowany. Jeśli chodzi o składniki, to jedynym nietypowym jest chiński sos śliwkowy. Nie wiem czy można go łatwo dostać w Polsce, ale myślę, że można go z powodzeniem zastąpić gęstymi powidłami.

Tak wygląda podany cytrynowy kurczak:)
Składniki:
- ok. 300 g pierś z kurczaka,
- jajko,
- kilka łyżek mąki,
- pół łyżeczki proszku do pieczenia,
- sok z 1 cytryny,
- 1 łyżka chińskiej pasty śliwkowej,
- 1/4 łyżeczki kurkumy,
- 1 łyżka sosu sojowego,
- 1 łyżka oleju sezamowego,
- 1 łyżka skrobi kukurydzianej,
- 1 łyżka cukru,
- szczypta białego pieprzu.
Przygotowanie:
- kurczaka kroimy w dość małe kawałki, marynujemy go przez około pół godziny w mieszance  oleju sezamowego, sosu sojowego i białego pieprzu;
- do małego garnka wlewamy sok z cytryny, dodajemy chińską pastę ze śliwek oraz cukier; podgrzewamy na małym ogniu, dodajemy nieco roztworu skrobi, tak aby sos zgęstniał (lecz nie za bardzo); doprowadzamy do wrzenia i odstawiamy na bok;
- rozgrzewamy olej na patelni, kurczaka panierujemy w jajku oraz w mące połączonej z proszkiem do pieczenia i solą, smażymy kilka minut, aż uzyska złoty kolor.
Podanie:
- kurczaka wykładamy na talerz, podajemy z ryżem i sałatką oraz sosem cytrynowym.

Satay'e grilowane na ostrym ogniu.
Cold noodle na lunch.
Lau Pau Sat - najstarszy hawker centre - ukryty wśród drapaczy chmur dzielnicy biznesowej.
Nasza ulubiona budka w Lau Pau Sat - kuchnia wietnamska,
oraz nasze ulubione z niej dania: sałatka z zielonej papai, ostra zupa z wołowiną i sajgonki.
Typowy hawker centre w okresie chińskiego nowego roku.
Curry podane na liściu z banana.
Bananowe roti na śniadanie.
Deser na skruszonym lodzie.

~ Marcin



niedziela, 10 marca 2013

Tioman, wyspa tropikalna

Nareszcie się udało. Monsun sobie poszedł, a my mogliśmy wdrożyć w życie plany wielkiego chillout-u na tropikalnej wyspie. Co prawda i tym razem na drodze stawały nam co rusz przeszkody i już już... były chwile kiedy złote plaże stały pod znakiem zapytania. Największą okazały się tłumy na granicy. Przejechanie granicy Singapur/Malezja nigdy nie jest takie hop-siup. Trzeba najpierw dojechać metrem do końcowej stacji, przesiąść się na autobus, dojechać nim do granicy, przejść odprawę Singapur/ziemia niczyja, wsiąść w kolejny autobus, przejechać groblę (=ziemię niczyją), wysiąść, przejść odprawę ziemia niczyja/Malezja i w końcu złapać kolejny autobus do Johor Baru już w Malezji.  Zwykle procedura ta zajmuje ok 2h. Ludzi przeważnie jak przysłowiowych "mrówków", co się wystoi to się wystoi ale w końcu się w Malezji jest. Tym razem tłumy przeszły jednak same siebie. Już przy stacji metra wiła się długa kolejka na autobus do granicy i dopiero w drugi udało się wsiąść. Potem był gigantyczny korek. Potem kolejka do odprawy, potem... KILKA TYSIĘCY osób chcących przejechać przez groble... (wężyk na nas autobus, który był jednym z kilku miał z 0.5 km). Staliśmy posłusznie w rządku, a na zegarku mijała trzecia godzina od wyruszenia z domu, jedna godzina od odjazdu autobusu z Johor Baru do Mersingu na który dzierżyliśmy w naszych zdenerwowanych łapkach wcześniej zakupione bilety. Było pewne, że odjechał bez nas, że jest piątek, a na piątek wszystkie bilety wykupione już w poprzedni poniedziałek. Może zawrócić?

Wizja plaży jednak zwyciężyła. Dostaliśmy się w końcu po 4h na dworzec autobusowy Larkin - najgorszy i najbardziej śmierdzący dworzec świata (to moja hipoteza ale możliwe z dużym prawdopodobieństwem, że obiektywnie słuszna;)), na którym wdychając przenajobrzydliwsze zapachy i starając się niczego nie dotykać przyszło nam spędzić piękne 5 godzin. Najbliższy autobus z wolnymi miejscami był bowiem o północy. Znów myśl: czy nie zawrócić?

Ponownie wizja plaży... ;) jedziemy! O drugiej wita nas znajome miasteczko Mersing. Płacić za hotel na 3h nie ma co. Rozbiliśmy więc namiot w portowym terminalu i - o dziwo nie budząc niczyjego zdziwienia -  odespaliśmy ile się dało. Ostatnie trzy godziny tej fantastycznej podróży wykrzywieni niemiłosiernie na niewygodnych fotelach czyniliśmy ostatnią drzemkę na statku na wiozącym nas na wymarzoną wyspę.

Obolali, zmaltretowani, zmęczeni... Łaaaaaa :D:D:D:D jesteśmy na tropikalnej wyspie. I jest zupełnie jak miało być - TROPIKALNIE! Palmy się kołyszą, turkusowe morze szumi, dżungla na wzgórzach paruje,  a w około wszystko daje wyraz chillout-owi. 

Cała wyspa jest duża na 20x10 km i w większości dzika, porośnięta gęstym tropikalnym lasem. Tylko przy brzegu znajduje się kilka osad, głównie turystycznych. Niewiele ludzi mieszka bowiem na Tiomanie na stałe, a ci, którzy  mieszkają zajmują się właśnie świadczeniem usług turystycznych. Całe szczęście jest to turystyka o całkiem przyjaznym obliczu. Nie ma betonowych hoteli i odgrodzonych hotelowych plaż. Są drewniane domki na palach ( 40zł za domek!). Jedne należące do tego inne do tamtego resortu, ale trudno powiedzieć które do którego bo nie dzielą ich żadne płoty czy ogrodzenia. Na plaży, między palmami kokosowymi kiwają się hamaki, z których może skorzystać każdy. Nie ma luksusowych restauracji - są budki bez kelnerów i dziwactw, za to z pysznym jedzeniem. Nikt nie naskakuje, nie wrzeszczy, nie próbuje ci czegoś wcisnąć lub namówić na zorganizowaną wycieczkę. Nie ma drinków z palemką, kiczu i sztucznie wywindowanych cen. Jest spokój, swojskość i prawdziwość. Wszechobecny chillout wisi w powietrzu. Jednym słowem jest jak w raju:)

Pierwszy dzień mija nam leniwie i błogo, a głównym zajęciem jest spoglądanie rybom w nos. I to rybom nie byle jakim - kolorowym tropikalnym. Tym razem snorkeling jest tym ciekawszy, że jesteśmy w posiadaniu wodoszczelnego aparatu (który wygraliśmy dzięki Waszym głosom, za co strasznie ogromne, jeszcze raz DZIĘKI!) i możemy to co widzimy zamknąć w kadr. Jest tym weselej, że zadanie okazuje się wcale nie takie proste - ryby pływają szybko, a na wyświetlaczu niewiele pod wodą widać. Snorkeling w tej zatoczce, snorkeling w tamtej, spacer po wiosce i między wioskami przez dżungle, upał, brak snu poprzedniej nocy... Pod wieczór jesteśmy już nieźle padnięci. Całe szczęście jest i budka z koktailami i piwem, która - gdy koło niej przechodzimy - właśnie obchodzi "happy hours": trzy piwa w cenie dwóch. Sączymy zimny złoty płyn w klimatycznej chatce, pod którą rozbijają się fale, słońce zachodzi czerwienią, a my myślimy "Ech...! Jak błogo!".

Drugiego dnia już nie jest tak leniwie. Zarzucamy plecaki na plecy i ruszamy na trekking przez dżunglę. Rzecz z pozoru wygląda banalnie, bo do przejścia mamy zaledwie ok 6 km, jednak w praktyce okazuje się "nie lada gratką". Czołganie się pod konarami, przeskakiwanie nad, długie strome podejścia i niemiłosierny upał sprawiają, że spacer ten zajmuje nam - bagatela! - 4 godziny. To co widzimy po drodze zdecydowanie jednak wynagradza trud. 

Numer jeden: warany! Duże jaszczury kilka krotnie stają na naszej drodze. Jedna z nich zdaje się nas w uogóle nie zauważać, co daje nam okazję poprzyglądać się trochę waraniemu życiu. Mamy szczęście, bo gad jest najwyraźniej głodny i szuka pożywienia.  Długim językiem o rozdwojonym końcu co rusz sprawdza, czy przypadkiem nie szło ostatnio tędy coś co da się zjeść. Najwyraźniej szło, i najwyraźniej siedzi teraz w norce (jakieś 2 metry od nas), która migiem zostaje przez  jaszczura rozkopana. Biedna myszka, która w ów norce mieszkała zostaje pożarta na naszych oczach.

Numer dwa (ale exe quo na pierwszym miejscu z waranami): dwie malownicze dzikie plaże.  Pierwsza z nich o złoto-żółtym piasku i turkusowej wodzie, druga biała z morzem niemalże koloru nieba. Obie w niewielkich zatokach otoczone bujną zielenią. Na takie widoki i takie kolory człowiek otwiera oczy jak może najszerzej z zachwytu i żałuje że szerzej się nie da.

Wisienką na torcie tropikalnego weekendu był niedzielny lunch: kalmary w pikantnym sosie kokosowym, ryż, smażona rukiew wodna i koktajl ze świeżego arbuza... mmm:)

Chyba się domyślacie z jakim trudem wracaliśmy po tym weekendzie do miasta i do pracy...


Turystyka w wydaniu Tiomańskim



podglądamy rybki



 
 
zimne piwko..
i zachód słońca
waran leśny podczas polowania
waran leśny przełykający ofiarę;)
żółta plaża
biała plaża


wielki waran rzeczny