poniedziałek, 28 stycznia 2013

Ipoh i okolice

Wyjeżdżając w piątek wieczorem z Johor Bahru, postanowiliśmy zapobiegliwie kupić bilet powrotny na niedzielę. Najbliższym miastem, z którego dało się dostać bilet, było odległe o 2h drogi od Cameron Highlands miasteczko Ipoh. Ponieważ nie mieliśmy już specjalnej ochoty na kolejne taplanie się w dżunglowym błocie, w niedzielę z rana udaliśmy się właśnie do Ipoh. Przewodnik Lonely Planet sugerował, aby na to miasteczko przeznaczyć co najmniej jeden dzień, w związku z czym mieliśmy nadzieję, iż nie będziemy się tam nudzić.  Na pierwszy rzut oka było nieźle, miasteczko ma kilka monumentalnych zabytków architektury, jak choćby dworzec kolejowy (zwany miejscowym Taj Mahal :)):



Całkiem nieźle prezentował się też meczet:


Jednak po dwóch godzinach włóczenia się po mieście tam i z powrotem stwierdziliśmy, że przewodnik nieco przecenił to miejsce. Postanowiliśmy więc zobaczyć coś w okolicy. Miły i pomocny sprzedawca z księgarni objaśnił nam, że w zasadzie w około nie ma nic niezwykłego, no ale jak już chcemy, to możemy udać się do parku Gunung Lang. Tak też zrobiliśmy. Jest to w zasadzie miejski park położony w ciekawym skałkowym terenie, trochę może zaniedbany, ale obfitujący w rozmaite zwierzęta, z których kilka udało się nam uwiecznić:





Finalnie okazało się, że autobus, którym mieliśmy jechać do Johor Bahru, jedzie bezpośrednio do Singapuru, dzięki czemu podróż powrotna odbyła się bez większych zakłóceń i około 7 rano w poniedziałek wylądowaliśmy w domu.

Marcin

Cameron Highlands


Przyszedł weekend. Kwantowe obliczenia idą na bok, a my ruszamy na kolejną wycieczkę do Malezji. Kraj to ciekawy i stosunkowo tani, a w dodatku na wyciągnięcie ręki (no... autobusu miejskiego) - szkoda by było z tego nie korzystać. Tym razem - nauczeni już gdzie pada a gdzie nie - kierujemy nasze kroki od razu na zachód ("gdzie nie"). 

Miejskimi środkami komunikacji publicznej (MRT + autobus) dostajemy się do przygranicznego miasteczka Johor Baru, gdzie wsiadamy w wygodny nocny autobus jadący wgłąb kraju.  Spośród dwóch sposobów na wyjazd z Singapuru ten - kombinowany - jest znacznie tańszy.  Autobusy jeżdżą również bezpośrednio z miasta na wyspie, ale mimo, że ich droga jest wtedy tylko o 7% dłuższa, to bilety są już o 150% droższe !!! Co ciekawe liczy się nie tyle to, że Singapur jest stacją początkową, ile to, że tu kupiło się bilet. Na przykład, gdy chcemy pojechać z miejsca A do miejsca B w Malezji i pójdziemy zakupić bilet w naszym mieście-państwie to zapłacimy X dolarów singapurskich. Ten sam bilet, na tę samą trasę, na ten sam autobus, ten sam dzień i godzinę kupiony w Johor Baru lub innym malezyjskim mieście będzie nas kosztował również X (i dokładnie X), ale już nie dolarów a ringgitów malezyjskich (czyli wedle dzisiejszego kursu aż 2.50 razy mniej!). Rzecz to dziwna i dla nas niezrozumiała, ale - że nie było wyboru -  przyjęliśmy ją z pokorą i już w środę Marcin pojechał po pracy za granicę kupić bilety na piątek. I dobrze zrobił, bo udało się zdobyć dwa ostatnie.

Jedziemy więc autobusem. Przysypiamy w różnych pozycjach, w których na pozór przysnąć się nie da i o 4 nad ranem jesteśmy już u celu - w Tapah: mieście - dziurze. Brudnym, brzydkim i pełnym szczekających na nas groźnie kundli.  Oczywiście (i na szczęście) nie jest to cel ostateczny a jedynie koniec wycieczki nocnym autobusem. Tu mamy się przesiąść na lokalny autobus w góry. Ów okazuje się niebieskim starym gratem który, owszem, stoi już na przystanku, ale ruszyć ma za, bagatela!, 4 godziny. Tak przynajmniej głosi rozkład jazdy - wymięta szara kartka przyklejona do słupa z dwoma liczbami: 8:30, 13:30.  Długo się nie zastanawiamy - sprawdzimy jak działa malezyjski autostop. Co prawda środek nocy, ciemno, a droga kręta, górska i mało uczęszczana, ale nie takie rzeczy się w życiu robiło i nie takie stopy łapało, by teraz nie spróbować. I co? Nawet nie zdążyliśmy dojść na rozstaje, kciuka wystawić, a już z szoferki ciężarówki wychyla się kierowca i krzyczy "Dokąd idziecie?". A zaraz potem "To daleko! Ja tam jadę! Wsiadajcie!". Krętą górską drogę otacza gęsta dżungla, przez szosę przebiega jakiś kuno-łasico-podobny zwierz, jeden zakręt, drugi, setny...

Tuż przed świtem jesteśmy na miejscu - w miasteczku Tanah Rata, punkcie wypadowym do Cameron Highlands. Po chwili szukania udaje nam się znaleźć jeden hostelik, w którym jest żywa/nie śpiąca dusza. Całe szczęście cena akceptowalna, więc można choć na chwilę zrzucić plecaki i przyłożyć głowę do poduszki. Na chwilę tylko, bo szkoda przecież dnia. A dzień cudny! Pogodny i ciepły, w sam raz na treking po wzgórzach. Z prowiantem w plecakach ruszamy na szlak "Jungle walk no1". Dżungla jak to dżungla - gęsta, skrzecząca, pełna kwiatów o dziwnych kształtach, niezidentyfikowanych szmerów... i BŁOTA. Błota po kostki, błota po łydki, błota, którym jesteśmy umazani cali.
Ścieżka stromo wspina się 600m w górę, a błoto jakby to wykorzystując każdy krok zamienia w ślizg w dół. Czasami pomagają wystające konary, których zdołamy się w ostatniej chwili chwycić, czasami pac i lądujemy w błocie... Nie da się ukryć - jest wesoło, są przygody!



 

  

Wspinaczkę wieńczy nagroda - widok ze szczytu, na rozległe zalesione pagórki, długie doliny, plantacje i farmy... Cieszymy wzrok przestrzenią i zbieramy siły na drugą część wycieczki.


Tym razem jest już bardziej cywilizowanie - wędrujemy asfaltową górską szosą po przeciwległym stoku w dół. Odwiedzamy Mossy Forest czyli omszały las (faktycznie porośnięty doszczętnie gęstym mchem), a potem wkraczamy w herbaciany świat zielonych upraw. Łaaaaaa!!!! Widoki nie do opisania! Miękkie w kształtach pagórki pokryte są szczelnie rzędami krzaczków o drobnych delikatnych listkach wyglądających zupełnie jak te z reklamy Tetley. Zaczajeni z aparatem przyglądamy się pracy zbieraczy i staramy się choć po części złapać piękno plantacji w kadr.






 
W miarę schodzenia w dół uprawy herbaty są coraz rzadsze ustępując miejsca plantacjom truskawek.  Przydrożne szyldy głoszą, że można samemu zebrać najdojrzalsze owoce z krzaczków. Czerwone soczyste truskawki w środku zimy to jest to! 

Gdy zmrok zapada i dochodzimy do hostelu, mamy już w nogach dobre 15 km. Nie dziw że sił starcza tylko na zmycie błota i szczelne zakopanie się w pościeli.

~ Ania

czwartek, 24 stycznia 2013

Singapurskie Zoo

Po egzotycznych rybkach przyszła pora na słynne singapurskie zoo. Specjalizuje się ono głównie w zwierzętach strefy tropikalnej. Podobnie jak znane nam Praskie Zoo, to tutejsze stawia na zapewnienie jak najbliższego kontaktu ze zwierzętami (patrz zdjęcia z lemurami:) Ogólnie, zwierzęta nie są trzymane w klatkach, a odgrodzone od publiczności naturalnymi przeszkodami terenowymi. W jednym z pawilonów są wręcz dosłownie na wyciągnięcie ręki.
No cóż - są tu też zwierzęta z którymi nie chcielibyście się zbytnio spoufalić, jak najgroźniejszy i największy obecnie żyjący gad na świecie - krokodyl słonowodny, dorastający do 8m długości!  Już 4 metrowy egzemplarz, którego zdjęcie poniżej, sprawiał przerażające wrażenie.


Krokodyl słonowodny



Leniwiec i nietoperz walczą o dostęp do kolby kukurydzy.

Nieco rozespana lwica

Lemury chętnie pozowały do zdjęć.

Towarzyskie wydry.

Zielony singapurski wąż.

Marcin

sobota, 19 stycznia 2013

Największe akwarium świata!

Dziś w Singapurze pada po polsku. Nieustannie, cały dzień, to kropi, to leje, to mży. Nie ma urwania chmury jak to zwykle bywa. Dziś chmura zawisła nisko nad miastem i dżdży. Nawet temperatura zaskakująco spadła do ok 23. Chłodno.

Z tej okazji ubieramy długie spodnie i szukamy na sobotę jakiejś rozrywki zadaszonej. Padło na oceanarium na wyspie Sentosa. Wyczytaliśmy, że zamieszkuje je 100 tys. zwierząt morskich z ponad 800 gatunków co czyni je największym na świecie. Wsiedliśmy więc w autobus i pojechaliśmy...

Było naprawdę niesamowicie! Przechadzka pomiędzy tymi wszystkimi akwariami i basenami pełnymi dziwnych kolorowych kreatur zajęła nam trzy godziny, a i tak nie mieliśmy dość.


~ Ania

środa, 16 stycznia 2013

Singapurska służba zdrowia

Rozchorowałam się. W zeszły wtorek zaczęłam się z leciutka słaniać, a w środę tak już charczałam i rzęchałam, że pójście do pracy odpadało - zakaszlałabym ich tam równo! Ubezpieczenia tu nie mamy. Marcin starał się załatwić, ale zajmująca się tym na singapurskim uniwerku pani okazała się murem nie do przeskoczenia. Zresztą sprawa nie wydawała się być tak ważna by zaraz gnać do lekarza. Leżałam więc w domku, kaszlałam i faszerowałam się to aspirynką to ibupromem. Zdawało się nawet iść ku dobremu. Aż tu nagle, znienacka zupełnie, w niedzielę rozłożyło mnie na całego. Tak jak chyba w dzieciństwie rozłożyło ostatni raz. Przerażona, że przeleżę w łóżku jeszcze tydzień podczas gdy za oknem świat czeka, zdecydowałam się na wizytę u lekarza. A było to tak...
Wypytani o radę gdzie się udać tutejsi znajomi skierowali nas do szpitala uniwersyteckiego (taka nasza akademia medyczna). W szpitalu przyjmuje lekarz publicznie. Mimo że nie mamy ubezpieczenia i będziemy musieli zapłacić za wizytę to powinno być taniej niż prywatnie. Pierwsze podejście zrobiliśmy więc w szpitalu.
Lekarz pierwszego kontaktu. Rejestracja.
- Na którą byliście umówieni? … Owszem. Na wizytę trzeba umówić się z kilkudniowym wyprzedzeniem. Nie jesteście umówieni. Przykro mi. Proponuję spróbować na „emergency”.
Jeden, drugi korytarz. Zimno, gorąco, zimno (klima, brak klimy, klima). Przeszklone drzwi z zielonym „emergency”. Zanim jeszcze zdążymy dojść do rejestracji, tuż przy wejściu przechwytuje nas pan z pistoletem do mierzenia temperatury. Strzela w ucho i werdykt 36,5 wpisuje na kwitek z ktorym mam isc do rejestracji. Ale... zaraz... jeszcze pół godziny temu miałam 38 a to też tylko za sprawą polopirynki!
Uśmiechnięta recepcjonistka pyta czym może służyć. Ja z przerażeniem kontem oka obserwuję poczekalnię – tłumy! Mówię pani, że ledwo stoję i chciałabym się widzieć z lekarzem. Pani na to, że przecież gorączki nie mam, 100 S$ za wizytę (250zł!), płatne z góry.
Ja: ok. a jaki jest czas oczekiwania?
Pani: po ok 45 min wstępne badanie robi pielęgniarka, potem w zależności od stanu pacjenta czeka się do 3h. ... ale przecież pani zdrowa, gorączki nie ma.
Uśmiech nr 2, „do widzenia”, „dziękujemy serdecznie”, w tył zwrot i wymarsz.
Kierujemy się w stronę jakiejś kliniki prywatnej. Marcin znalazł w internecie jedną na Holland Village. Kolejką MRT w której panuje niemalże mróz (klima na 20C) dojeżdżamy na miejsce. A tu? Lekarzy pierwszego kontaktu jak grzybów po deszczu. W jednym pasażu handlowo-rynkowo-jedzeniowym znaleźliśmy 4 „kliniki”. Wsadziłam w cudzysłów żebyście sobie przypadkiem nie wyobrażali nie-wiadomo-czego;) Klinika taka jest wielkości mniej więcej 50m2. Ma pokój lekarski, toaletę, recepcję i malutką poczekalnię na 5 osób. Za recepcyjnym kontuarem dwie Chinki, w gabinecie lekarz Chińczyk/Chinka. Ponieważ poczekalnia nie była zbyt pojemna, a i konkurencja ogromna, to w każdej z mijanych „klinik” siedziała góra jedna, dwie osoby. Wybraliśmy tą, która wyglądała najbardziej cywilizowanie, nauczyliśmy ciekawską panią w recepcji jak się wymawia moje nazwisko (hehe:)) i już siedziałam na krzesełku, druga w kolejce.
Na wejściu pani doktor Chinka strzeliła mi w ucho podobnym sprzętem jakim strzelali w szpitalu. 38.4, które uzyskała znacznie lepiej oddawało mój stan ducha jak i zgadzało się z odczytami domowego termometru. Po krótkim standardowym badaniu padła diagnoza: bronchitis, zapalenie oskrzeli. Pani mówi, co mi zaleca, że da mi dwa antybiotyki, zwolnienie na 3 dni i dziękuje za wizytę. Mówi, że da, ale ja do ręki nic nie dostaję. Żadnej recepty, karteczki z wypisanym dawkowaniem. Nic. Gdy wychodzę, widzę jak otwiera w ścianie małe okienko dzielące ją z recepcją i podaje przez nie „moją sprawę”. Po dłuższej chwili w poczekalni recepcjonistki kiwają że mam podejść. Podają całą górę małych przeźroczystych torebeczek wypełnionych tabletkami. Na każdej z nich napisane jest co to za lek, jego dawkowani i dla kogo jest przepisany. Razem z diagnozą i zwolnieniem dostaję rachunek: wizyta + leki 79 S$. Z czego leki 59. Za wizytę bez stania w kolejce zapłaciłam tylko 20 !!!.
Co ciekawsze, później dowiaduję się jeszcze, że nawet jak jest się objętym ubezpieczeniem za każdą wizytę publicznie płaci się 10 dolarów. Po 4h czekania...
Wróciłam do domu i ległam. I do tej pory tak leżę, kaszlę, śpię, łykam różowe ibupromy, niebieskie panadole, zielone antybiotyki... patrzę w sufit, nudzę się niezmiernie...

~ Ania

czwartek, 10 stycznia 2013

Cyfrowi spryciarze

Korzystając z tego, że jestem w Azji, centrum przemysłu elektronicznego, postanowiłem w końcu zakupić najnowszą lustrzankę Canona EOS 650D. Chodząc po rozmaitych sklepach sprawdzałem ceny - miejscami wydawały się być zachęcające. Niestety, czasami aż za bardzo. Pewnego dnia po zakupach w olbrzymim centrum handlowym Mustafa naprzeciw wyjścia zauważyliśmy zachęcający sklepik z akcesoriami foto. Standardowo pytam, jaka jest cena Canona 650D. Sprzedawca sugeruje 750S$ za sam korpus (bez obiektywu), co było ceną bardzo okazyjną. Następnie stawia kolejną ofertę: dokłada najnowszy zoom 18-135 mm, a wszystko za jedyne 1250S$. Po dłuższej chwili naszego wahania schodzi do 1000S$, pod warunkiem płacenia kartą, co było ceną naprawdę niską (około 2/3 ceny jaką trzeba zapłacić w Polsce).  W tym momencie powinno włączyć się ostrzegawcze światełko... Zgodziłem się na ten tysiąc dolarów, sprzedawca wziął kartę, włożył do terminala, a następnie zaczął zagadywać o kolejne rzeczy, typu, co w lustrzankach cyfrowych uważam za największą zaletę. Mówię, że swobodę dobierania obiektywów. W tym momencie sprzedawca wyciągnął świetnie wyglądający konwerter 0,5 x (czyli zwiększający pole widzenia) niemieckiej firmy, produkowany w Japonii, który ponoć normalnie kosztuje 700S$, ale po dołączeniu do zestawu całość kosztowałaby 1450 S$. Dorzucił jeszcze drobne bajery, takie jak statyw, karta pamięci, filtr UV. Ponieważ zawsze miałem problem ze zdjęciami szerokokątnymi i panoramicznymi, wizja posiadania dobrego konwertera wydała się kusząca. W końcu zeszliśmy z ceny do 1400S$. Taką kwotę sprzedawca wystukał w terminalu, zapłaciłem. I to był kolejny błąd, bo zaraz okazało się, że trzeba zaczekać na aparat, bo w sklepie nie ma na magazynie nowego egzemplarza (tylko ten wystawowy) i musimy poczekać kilka minut na dowóz z hurtowni. Te kilka minut przerodziło się w pół godziny, (sprzedawca twierdził, że to przez korki, choć tych w Singapurze prawie że nie ma). W końcu zaproponował, żeby wziąć aparat z wystawy, który też jest nowiutki, bo wypakowany tego dnia z rana. Oczywiście odmówiłem. Spisaliśmy umowę, że biorę egzemplarz z wystawy, a następnego dnia sklep wymienia go na nowy, lub zwraca całą kasę. Sprzedawca okrasił to wszystko stwierdzeniem, że nie powinienem się martwić, bo to nie Polska tylko Singapur. Z mieszanymi uczuciami wróciliśmy do domu, i po krótkim rekonesansie w internecie okazało się, że zostałem oszukany, gdyż rzeczony konwerter, niby niemieckiej firmy, produkowany w Japonii, jest jakąś lokalną podróbą, dostępną tylko w Malezji i Singapurze, wartą co najwyżej kilkadziesiąt dolarów. Zewnętrznie wygląda świetnie, wewnętrznie - wart niewiele. Z lektury forów wynikało, że sprzedawcy często stosują ten myk, obniżając cenę pierwotnego artykułu poniżej opłacalnej dla nich, a następnie wciskają świetnie prezentujący się, choć mało wartościowy gadżet, jak ten niby-niemiecki (SteinZeiser), a w rzeczywistości malezyjski konwerter. Wynika z tego, że cena 1000S$ do jakiej zszedł sprzedawca tak naprawdę była tylko odskocznią do dalszych szachrajstw.  Przeglądając fora na temat zakupów w Singapurze nieco się przeraziłem, gdyż okazało się, że oszustwa są tu na porządku dziennym. Stoi to w zupełnej sprzeczności z obrazem Singapuru jako państwa prawa i porządku, jaki mieliśmy w głowach.

Dlatego następnego dnia, kiedy poszedłem zrealizować umowę zamiany na nowy egzemplarz, byłem wyposażony w sprzęt nagrywający dźwięk (z tego co czytałem, sprzedawcy czasami wprost mówili klientom następnego dnia, że ich oszukali) oraz wiedzę o tym, do jakiego sądu należy się udać, będąc wystrychniętym na dudka. Szczęśliwie, operacja wymiany nastąpiła bez problemu, nowy egzemplarz nie budził żadnych wątpliwości. Na odchodne, sprzedawca zagaił coś w rodzaju: widzisz jacy jesteśmy uczciwi. Ja na to, że niezupełnie, bo wcisnęliście mi konwerter warty kilkadziesiąt dolarów. Sprzedawca oburzył się, że w Singapurze wszyscy sprzedają go za cenę 'wywoławczą' 700 S$. Wyszedłem. Cóż, niestety, pewnie miał rację. Na stronie 'niemieckiego' producenta, który urzęduje w przygranicznym malezyjskim Johor Bahru, rzeczywiście nie ma cen katalogowych. Zapewne więc interes wygląda w ten sposób, że ktoś założył w Malezji lipną niby-niemiecką firmę, która produkuje wiarygodnie wyglądający sprzęt, wysyła ten sprzęt do Singapuru, gdzie sprzedawcy oferują go za absurdalne w stosunku do jakości ceny. Z drugiej strony, ponieważ nie ma cen katalogowych producenta, więc sprzedawcy w Singapurze mogą argumentować, że ich ceny są rynkowe (bo w pewnym sensie są). 

Finalnie, podsumowując, zapłaciłem 1400 S$ (ok 3600 PLN) za Canon EOS 650D z obiektywem 18-135 mm ef-s stm, plus kilka bajerów, realnie wartych razem około 300-400 PLN. Ponieważ w Polsce sam zestaw aparat+obiektyw można dostać najtaniej za ok. 3900 PLN, więc w sumie wyszedłem na niewielki plus, choć gorycz bycia oszukanym pozostaje. Ale cóż, czytając na forach, co potrafią wyprawiać tutejsi sprzedawcy elektroniki,  i tak mogę być zadowolony.


Będąc mądrzejszy o to doświadczenie, mogę dać następujące rady każdemu, kto będzie chciał robić zakupy elektroniki w Singapurze: 
- nie kupować produktów marki SteinZeiser:),
- nie kupować ŻADNYCH produktów, których ceny katalogowej wcześniej nie sprawdziliśmy,
- nie płacić kartą kredytową (na forach podróżniczych roi się od opisów przypadków, kiedy sprzedawca obciążał kartę na  podwójną kwotę, pod pretekstem dodatkowych opłat, a następnie odmawiał anulowania transakcji)
- przed zakupami sprawdzić w internecie, czy dany sklep jest wiarygodny (z tego co sprawdzałem, wiarygodne stanowią dużą mniejszość)

Marcin

P.S. Pochwalę się Wam, że dziś (12 stycznia) też byliśmy na zakupach, i to w samej jaskini lwa (cieszące się na internetowych forach najgorszą sławą centrum handlowe Lucky Plaza). Poszło dużo lepiej - za 105 S$ kupiliśmy plecaczek na aparat marki Lowepro  i filtr UV (marki Emolux). Oba te akcesoria w Polsce kosztują nieco więcej, co pokazuje, że da się tu robić interesy, ale trzeba być baardzo ostrożnym.







poniedziałek, 7 stycznia 2013

Weekendowy wypad do Malezji

Zapakowaliśmy do plecaka maskę i rurkę do snorkelingowania, znaleźliśmy w internecie tropikalną wyspę z błękitną wodą i rafami koralowymi i w piątkowy wieczór ruszyliśmy do Malezji. Przyjechaliśmy do miasteczka Mersing, z którego wypływać miał statek na wyspę a tam... monsun! O zjawisku tym wiedzieliśmy tyle co nic, więc przez myśl nam nie przeszło, że pora monsunowa może pokrzyżować nam plany. W Singapurze owszem - pada niemalże codziennie. Ale po 2h przestaje i znów jest ładnie. Skoro więc ładnie, to czemu by nie pooglądać rybek?

w Mersing
Już Wam mówię czemu...

Raz: Częste deszcze, burze, wiatry, fale itd itp mącą wodę tak, że jej przejrzystość jest bliższa przejrzystości cyt. "zupy-kremu z groszku" niż wody z pocztówek z tropików. Weź tu zobacz jakąś rybkę.

Dwa: Pogoda jest zupełnie nieprzewidywalna, co skutkuje zupełną nieprzewidywalnością kursowania statków na wyspę i z powrotem na ląd (można utknąć na wyspie na kilka dni albo nawet na nią nie dotrzeć).

Tego żeśmy nie wiedzieli i dowiedzieli się dopiero od miłego pana statkowego (czyli tego co sprzedaje bilety na statek) i zdecydowaliśmy się odłożyć snorkeling i plażowanie na po-monsunowe lepsze czasy.
- Wróćcie w marcu. Wtedy jest pięknie - mówi pan statkowy - mnóstwo kolorowych rybek, przejrzysta woda, słońce... teraz radzę wam Melakę - piękne historyczne miasto po drugiej stronie półwyspu gdzie pogoda jest dobra.
Miły to był pan statkowy. Dobrze poradził.

W sobotę w południe wsiedliśmy do kolejnego autobusu i przecięliśmy nim Malezję na wskroś. Łącznie w ciągu całej wycieczki Singapur-Mersing-Melaka-Singapur przejechaliśmy 650 km czyli całkiem dużo jak na weekend. Takie tłuczenie się z miejsca na miejsce może się wydawać sporym marnotrawstwem czasu i pięniędzy. Oczywiście nieświadomi monsunów nie mieliśmy tego w planie, jednak że się stało jak stało - nie żałujemy. Bilety autobusowe w Malezji są stosunkowo tanie, a mnogość widoków które przyswoiliśmy wyglądając przez okno w czasie jazdy powalająca -zadżunglone wzgórza, wioski, plantacje palm, bananów, mango, pola ryżowe...  Pięknie!

Melaka - jak obiecywał pan z Mersing - urzekła nas. Gdybym miała powiedzieć co można robić w Melace - nie wiedziałabym. My po prostu byliśmy i czuliśmy się dobrze, bo i klimat tego miasta był DOBRY. Zatopiliśmy się w tłumie na nocnym targu w China Town, spróbowaliśmy lokalnych wyrobów z budek z jedzeniem (m in kulki z durianem, co jest wydarzeniem na osobny (końcowy) akapit ;)), zrobiliśmy nocny spacer po klimatycznym nabrzeżu rzeki, widzieliśmy najprawdziwszego w świecie ok metrowego warana!!!!, wybraliśmy się do historycznej portugalskiej osady, wypiliśmy hektolitry koktajli owocowych, zjedliśmy tony owoców i zrobiliśmy ogromne zakupy korzystając z tego, że wszystko jest tu 2-3x tańsze niż w Singapurze.



waran
W niedzielę wieczorem marząc o zasłużonym śnie zjawiliśmy się na przejściu granicznym myśląc "stępelek i do domu". Nic z tego. Godzina. Gruntowne przesłuchanie, odciski palców.  Po co byłam w Ekwadorze? Czy mam tam znajomych? Czy przypadkiem nie czekam na przesyłkę w Singapurze. Kiedy? Po co? Gdzie? Z kim? Służby graniczne uznały nasz staż za mało przekonujący, wyjazd do Malezji za podejrzany, a mój pobyt w Ameryce Południowej za sprzyjający przemytowi narkotyków (btw wiecie, że w Singapurze za przemyt narkotyków jest kara śmierci?). Jako że z narkotykami nie mamy nic wspólnego, a staż jest jak najbardziej prawdziwy po godzinie szczęśliwie uszliśmy z tego z życiem. uf;)

Ah! No to jeszcze, na zakończenie, słówko o durianie. Król durian (jak zwykli tytułować go w Malezji) jest (poniekąd) królem owoców i strasznie śmierdzi. Okrutnie wręcz! Smak ma według nas podobny do zapachu - coś jak ser z cebulą. W konsystencji jest bardzo mięsisty i oleisty. Mimo to uchodzi za przysmak i jedzony jest z zapałem nie tylko na surowo, ale i w wersji smażonej, w lodach, ciastkach, dżemach... Jak chętnie się go tu je może świadczyć chociażby mnogość stoisk, na których się go sprzedaje. My - dowiedziawszy się, że to wstyd nie spróbować - skusiliśmy się na durian fire ball - utoczony w kulkę i zapanierowany kawałek owoca usmażony w głębokim oleju. Dałam radę zjeść pół kulki, Marcin dwie i pół i na tym postanowiliśmy raz na zawsze zakończyć naszą przygodę z durianem-królem ;) Ale mimo wszystko wierzymy, że dla niektórych to smakołyk. My pozostaniemy przy mango, liczi, bananach i innych nieśmierdzących "podwładnych" ...

~ Ania