czwartek, 10 stycznia 2013

Cyfrowi spryciarze

Korzystając z tego, że jestem w Azji, centrum przemysłu elektronicznego, postanowiłem w końcu zakupić najnowszą lustrzankę Canona EOS 650D. Chodząc po rozmaitych sklepach sprawdzałem ceny - miejscami wydawały się być zachęcające. Niestety, czasami aż za bardzo. Pewnego dnia po zakupach w olbrzymim centrum handlowym Mustafa naprzeciw wyjścia zauważyliśmy zachęcający sklepik z akcesoriami foto. Standardowo pytam, jaka jest cena Canona 650D. Sprzedawca sugeruje 750S$ za sam korpus (bez obiektywu), co było ceną bardzo okazyjną. Następnie stawia kolejną ofertę: dokłada najnowszy zoom 18-135 mm, a wszystko za jedyne 1250S$. Po dłuższej chwili naszego wahania schodzi do 1000S$, pod warunkiem płacenia kartą, co było ceną naprawdę niską (około 2/3 ceny jaką trzeba zapłacić w Polsce).  W tym momencie powinno włączyć się ostrzegawcze światełko... Zgodziłem się na ten tysiąc dolarów, sprzedawca wziął kartę, włożył do terminala, a następnie zaczął zagadywać o kolejne rzeczy, typu, co w lustrzankach cyfrowych uważam za największą zaletę. Mówię, że swobodę dobierania obiektywów. W tym momencie sprzedawca wyciągnął świetnie wyglądający konwerter 0,5 x (czyli zwiększający pole widzenia) niemieckiej firmy, produkowany w Japonii, który ponoć normalnie kosztuje 700S$, ale po dołączeniu do zestawu całość kosztowałaby 1450 S$. Dorzucił jeszcze drobne bajery, takie jak statyw, karta pamięci, filtr UV. Ponieważ zawsze miałem problem ze zdjęciami szerokokątnymi i panoramicznymi, wizja posiadania dobrego konwertera wydała się kusząca. W końcu zeszliśmy z ceny do 1400S$. Taką kwotę sprzedawca wystukał w terminalu, zapłaciłem. I to był kolejny błąd, bo zaraz okazało się, że trzeba zaczekać na aparat, bo w sklepie nie ma na magazynie nowego egzemplarza (tylko ten wystawowy) i musimy poczekać kilka minut na dowóz z hurtowni. Te kilka minut przerodziło się w pół godziny, (sprzedawca twierdził, że to przez korki, choć tych w Singapurze prawie że nie ma). W końcu zaproponował, żeby wziąć aparat z wystawy, który też jest nowiutki, bo wypakowany tego dnia z rana. Oczywiście odmówiłem. Spisaliśmy umowę, że biorę egzemplarz z wystawy, a następnego dnia sklep wymienia go na nowy, lub zwraca całą kasę. Sprzedawca okrasił to wszystko stwierdzeniem, że nie powinienem się martwić, bo to nie Polska tylko Singapur. Z mieszanymi uczuciami wróciliśmy do domu, i po krótkim rekonesansie w internecie okazało się, że zostałem oszukany, gdyż rzeczony konwerter, niby niemieckiej firmy, produkowany w Japonii, jest jakąś lokalną podróbą, dostępną tylko w Malezji i Singapurze, wartą co najwyżej kilkadziesiąt dolarów. Zewnętrznie wygląda świetnie, wewnętrznie - wart niewiele. Z lektury forów wynikało, że sprzedawcy często stosują ten myk, obniżając cenę pierwotnego artykułu poniżej opłacalnej dla nich, a następnie wciskają świetnie prezentujący się, choć mało wartościowy gadżet, jak ten niby-niemiecki (SteinZeiser), a w rzeczywistości malezyjski konwerter. Wynika z tego, że cena 1000S$ do jakiej zszedł sprzedawca tak naprawdę była tylko odskocznią do dalszych szachrajstw.  Przeglądając fora na temat zakupów w Singapurze nieco się przeraziłem, gdyż okazało się, że oszustwa są tu na porządku dziennym. Stoi to w zupełnej sprzeczności z obrazem Singapuru jako państwa prawa i porządku, jaki mieliśmy w głowach.

Dlatego następnego dnia, kiedy poszedłem zrealizować umowę zamiany na nowy egzemplarz, byłem wyposażony w sprzęt nagrywający dźwięk (z tego co czytałem, sprzedawcy czasami wprost mówili klientom następnego dnia, że ich oszukali) oraz wiedzę o tym, do jakiego sądu należy się udać, będąc wystrychniętym na dudka. Szczęśliwie, operacja wymiany nastąpiła bez problemu, nowy egzemplarz nie budził żadnych wątpliwości. Na odchodne, sprzedawca zagaił coś w rodzaju: widzisz jacy jesteśmy uczciwi. Ja na to, że niezupełnie, bo wcisnęliście mi konwerter warty kilkadziesiąt dolarów. Sprzedawca oburzył się, że w Singapurze wszyscy sprzedają go za cenę 'wywoławczą' 700 S$. Wyszedłem. Cóż, niestety, pewnie miał rację. Na stronie 'niemieckiego' producenta, który urzęduje w przygranicznym malezyjskim Johor Bahru, rzeczywiście nie ma cen katalogowych. Zapewne więc interes wygląda w ten sposób, że ktoś założył w Malezji lipną niby-niemiecką firmę, która produkuje wiarygodnie wyglądający sprzęt, wysyła ten sprzęt do Singapuru, gdzie sprzedawcy oferują go za absurdalne w stosunku do jakości ceny. Z drugiej strony, ponieważ nie ma cen katalogowych producenta, więc sprzedawcy w Singapurze mogą argumentować, że ich ceny są rynkowe (bo w pewnym sensie są). 

Finalnie, podsumowując, zapłaciłem 1400 S$ (ok 3600 PLN) za Canon EOS 650D z obiektywem 18-135 mm ef-s stm, plus kilka bajerów, realnie wartych razem około 300-400 PLN. Ponieważ w Polsce sam zestaw aparat+obiektyw można dostać najtaniej za ok. 3900 PLN, więc w sumie wyszedłem na niewielki plus, choć gorycz bycia oszukanym pozostaje. Ale cóż, czytając na forach, co potrafią wyprawiać tutejsi sprzedawcy elektroniki,  i tak mogę być zadowolony.


Będąc mądrzejszy o to doświadczenie, mogę dać następujące rady każdemu, kto będzie chciał robić zakupy elektroniki w Singapurze: 
- nie kupować produktów marki SteinZeiser:),
- nie kupować ŻADNYCH produktów, których ceny katalogowej wcześniej nie sprawdziliśmy,
- nie płacić kartą kredytową (na forach podróżniczych roi się od opisów przypadków, kiedy sprzedawca obciążał kartę na  podwójną kwotę, pod pretekstem dodatkowych opłat, a następnie odmawiał anulowania transakcji)
- przed zakupami sprawdzić w internecie, czy dany sklep jest wiarygodny (z tego co sprawdzałem, wiarygodne stanowią dużą mniejszość)

Marcin

P.S. Pochwalę się Wam, że dziś (12 stycznia) też byliśmy na zakupach, i to w samej jaskini lwa (cieszące się na internetowych forach najgorszą sławą centrum handlowe Lucky Plaza). Poszło dużo lepiej - za 105 S$ kupiliśmy plecaczek na aparat marki Lowepro  i filtr UV (marki Emolux). Oba te akcesoria w Polsce kosztują nieco więcej, co pokazuje, że da się tu robić interesy, ale trzeba być baardzo ostrożnym.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz