poniedziałek, 7 stycznia 2013

Weekendowy wypad do Malezji

Zapakowaliśmy do plecaka maskę i rurkę do snorkelingowania, znaleźliśmy w internecie tropikalną wyspę z błękitną wodą i rafami koralowymi i w piątkowy wieczór ruszyliśmy do Malezji. Przyjechaliśmy do miasteczka Mersing, z którego wypływać miał statek na wyspę a tam... monsun! O zjawisku tym wiedzieliśmy tyle co nic, więc przez myśl nam nie przeszło, że pora monsunowa może pokrzyżować nam plany. W Singapurze owszem - pada niemalże codziennie. Ale po 2h przestaje i znów jest ładnie. Skoro więc ładnie, to czemu by nie pooglądać rybek?

w Mersing
Już Wam mówię czemu...

Raz: Częste deszcze, burze, wiatry, fale itd itp mącą wodę tak, że jej przejrzystość jest bliższa przejrzystości cyt. "zupy-kremu z groszku" niż wody z pocztówek z tropików. Weź tu zobacz jakąś rybkę.

Dwa: Pogoda jest zupełnie nieprzewidywalna, co skutkuje zupełną nieprzewidywalnością kursowania statków na wyspę i z powrotem na ląd (można utknąć na wyspie na kilka dni albo nawet na nią nie dotrzeć).

Tego żeśmy nie wiedzieli i dowiedzieli się dopiero od miłego pana statkowego (czyli tego co sprzedaje bilety na statek) i zdecydowaliśmy się odłożyć snorkeling i plażowanie na po-monsunowe lepsze czasy.
- Wróćcie w marcu. Wtedy jest pięknie - mówi pan statkowy - mnóstwo kolorowych rybek, przejrzysta woda, słońce... teraz radzę wam Melakę - piękne historyczne miasto po drugiej stronie półwyspu gdzie pogoda jest dobra.
Miły to był pan statkowy. Dobrze poradził.

W sobotę w południe wsiedliśmy do kolejnego autobusu i przecięliśmy nim Malezję na wskroś. Łącznie w ciągu całej wycieczki Singapur-Mersing-Melaka-Singapur przejechaliśmy 650 km czyli całkiem dużo jak na weekend. Takie tłuczenie się z miejsca na miejsce może się wydawać sporym marnotrawstwem czasu i pięniędzy. Oczywiście nieświadomi monsunów nie mieliśmy tego w planie, jednak że się stało jak stało - nie żałujemy. Bilety autobusowe w Malezji są stosunkowo tanie, a mnogość widoków które przyswoiliśmy wyglądając przez okno w czasie jazdy powalająca -zadżunglone wzgórza, wioski, plantacje palm, bananów, mango, pola ryżowe...  Pięknie!

Melaka - jak obiecywał pan z Mersing - urzekła nas. Gdybym miała powiedzieć co można robić w Melace - nie wiedziałabym. My po prostu byliśmy i czuliśmy się dobrze, bo i klimat tego miasta był DOBRY. Zatopiliśmy się w tłumie na nocnym targu w China Town, spróbowaliśmy lokalnych wyrobów z budek z jedzeniem (m in kulki z durianem, co jest wydarzeniem na osobny (końcowy) akapit ;)), zrobiliśmy nocny spacer po klimatycznym nabrzeżu rzeki, widzieliśmy najprawdziwszego w świecie ok metrowego warana!!!!, wybraliśmy się do historycznej portugalskiej osady, wypiliśmy hektolitry koktajli owocowych, zjedliśmy tony owoców i zrobiliśmy ogromne zakupy korzystając z tego, że wszystko jest tu 2-3x tańsze niż w Singapurze.



waran
W niedzielę wieczorem marząc o zasłużonym śnie zjawiliśmy się na przejściu granicznym myśląc "stępelek i do domu". Nic z tego. Godzina. Gruntowne przesłuchanie, odciski palców.  Po co byłam w Ekwadorze? Czy mam tam znajomych? Czy przypadkiem nie czekam na przesyłkę w Singapurze. Kiedy? Po co? Gdzie? Z kim? Służby graniczne uznały nasz staż za mało przekonujący, wyjazd do Malezji za podejrzany, a mój pobyt w Ameryce Południowej za sprzyjający przemytowi narkotyków (btw wiecie, że w Singapurze za przemyt narkotyków jest kara śmierci?). Jako że z narkotykami nie mamy nic wspólnego, a staż jest jak najbardziej prawdziwy po godzinie szczęśliwie uszliśmy z tego z życiem. uf;)

Ah! No to jeszcze, na zakończenie, słówko o durianie. Król durian (jak zwykli tytułować go w Malezji) jest (poniekąd) królem owoców i strasznie śmierdzi. Okrutnie wręcz! Smak ma według nas podobny do zapachu - coś jak ser z cebulą. W konsystencji jest bardzo mięsisty i oleisty. Mimo to uchodzi za przysmak i jedzony jest z zapałem nie tylko na surowo, ale i w wersji smażonej, w lodach, ciastkach, dżemach... Jak chętnie się go tu je może świadczyć chociażby mnogość stoisk, na których się go sprzedaje. My - dowiedziawszy się, że to wstyd nie spróbować - skusiliśmy się na durian fire ball - utoczony w kulkę i zapanierowany kawałek owoca usmażony w głębokim oleju. Dałam radę zjeść pół kulki, Marcin dwie i pół i na tym postanowiliśmy raz na zawsze zakończyć naszą przygodę z durianem-królem ;) Ale mimo wszystko wierzymy, że dla niektórych to smakołyk. My pozostaniemy przy mango, liczi, bananach i innych nieśmierdzących "podwładnych" ...

~ Ania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz