Zapakowaliśmy do plecaka maskę i rurkę do snorkelingowania, znaleźliśmy w internecie tropikalną wyspę z błękitną wodą i rafami koralowymi i w piątkowy wieczór ruszyliśmy do Malezji. Przyjechaliśmy do miasteczka Mersing, z którego wypływać miał statek na wyspę a tam... monsun! O zjawisku tym wiedzieliśmy tyle co nic, więc przez myśl nam nie przeszło, że pora monsunowa może pokrzyżować nam plany. W Singapurze owszem - pada niemalże codziennie. Ale po 2h przestaje i znów jest ładnie. Skoro więc ładnie, to czemu by nie pooglądać rybek?
![]() |
| w Mersing |
Już Wam mówię czemu...
Raz:
Częste deszcze, burze, wiatry, fale itd itp mącą wodę tak, że jej
przejrzystość jest bliższa przejrzystości cyt. "zupy-kremu z groszku" niż
wody z pocztówek z tropików. Weź tu zobacz jakąś rybkę.
Dwa:
Pogoda jest zupełnie nieprzewidywalna, co skutkuje zupełną
nieprzewidywalnością kursowania statków na wyspę i z powrotem na ląd
(można utknąć na wyspie na kilka dni albo nawet na nią nie dotrzeć).
Tego żeśmy nie wiedzieli i dowiedzieli się dopiero od miłego pana statkowego (czyli tego co sprzedaje bilety na statek) i zdecydowaliśmy się odłożyć snorkeling i plażowanie na po-monsunowe lepsze czasy.
- Wróćcie w marcu. Wtedy jest pięknie - mówi pan statkowy
- mnóstwo kolorowych rybek, przejrzysta woda, słońce... teraz radzę wam
Melakę - piękne historyczne miasto po drugiej stronie półwyspu gdzie
pogoda jest dobra.
Miły to był pan statkowy. Dobrze poradził.
W
sobotę w południe wsiedliśmy do kolejnego autobusu i przecięliśmy nim
Malezję na wskroś. Łącznie w ciągu całej wycieczki
Singapur-Mersing-Melaka-Singapur przejechaliśmy 650 km czyli całkiem
dużo jak na weekend. Takie tłuczenie się z miejsca na miejsce może się
wydawać sporym marnotrawstwem czasu i pięniędzy. Oczywiście nieświadomi
monsunów nie mieliśmy tego w planie, jednak że się stało jak stało - nie
żałujemy. Bilety autobusowe w Malezji są stosunkowo tanie, a mnogość
widoków które przyswoiliśmy wyglądając przez okno w czasie jazdy
powalająca -zadżunglone wzgórza, wioski, plantacje palm, bananów, mango,
pola ryżowe... Pięknie! | waran |
W niedzielę wieczorem marząc o zasłużonym śnie zjawiliśmy się na przejściu granicznym myśląc "stępelek i do domu". Nic z tego. Godzina. Gruntowne przesłuchanie, odciski palców. Po co byłam w Ekwadorze? Czy mam tam znajomych? Czy przypadkiem nie czekam na przesyłkę w Singapurze. Kiedy? Po co? Gdzie? Z kim? Służby graniczne uznały nasz staż za mało przekonujący, wyjazd do Malezji za podejrzany, a mój pobyt w Ameryce Południowej za sprzyjający przemytowi narkotyków (btw wiecie, że w Singapurze za przemyt narkotyków jest kara śmierci?). Jako że z narkotykami nie mamy nic wspólnego, a staż jest jak najbardziej prawdziwy po godzinie szczęśliwie uszliśmy z tego z życiem. uf;)
Ah! No to jeszcze, na zakończenie, słówko o durianie. Król durian (jak zwykli tytułować go w Malezji) jest (poniekąd) królem owoców i strasznie śmierdzi. Okrutnie wręcz! Smak ma według nas podobny do zapachu - coś jak ser z cebulą. W konsystencji jest bardzo mięsisty i oleisty. Mimo to uchodzi za przysmak i jedzony jest z zapałem nie tylko na surowo, ale i w wersji smażonej, w lodach, ciastkach, dżemach... Jak chętnie się go tu je może świadczyć chociażby mnogość stoisk, na których się go sprzedaje. My - dowiedziawszy się, że to wstyd nie spróbować - skusiliśmy się na durian fire ball - utoczony w kulkę i zapanierowany kawałek owoca usmażony w głębokim oleju. Dałam radę zjeść pół kulki, Marcin dwie i pół i na tym postanowiliśmy raz na zawsze zakończyć naszą przygodę z durianem-królem ;) Ale mimo wszystko wierzymy, że dla niektórych to smakołyk. My pozostaniemy przy mango, liczi, bananach i innych nieśmierdzących "podwładnych" ...~ Ania
.jpg)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz