środa, 16 stycznia 2013

Singapurska służba zdrowia

Rozchorowałam się. W zeszły wtorek zaczęłam się z leciutka słaniać, a w środę tak już charczałam i rzęchałam, że pójście do pracy odpadało - zakaszlałabym ich tam równo! Ubezpieczenia tu nie mamy. Marcin starał się załatwić, ale zajmująca się tym na singapurskim uniwerku pani okazała się murem nie do przeskoczenia. Zresztą sprawa nie wydawała się być tak ważna by zaraz gnać do lekarza. Leżałam więc w domku, kaszlałam i faszerowałam się to aspirynką to ibupromem. Zdawało się nawet iść ku dobremu. Aż tu nagle, znienacka zupełnie, w niedzielę rozłożyło mnie na całego. Tak jak chyba w dzieciństwie rozłożyło ostatni raz. Przerażona, że przeleżę w łóżku jeszcze tydzień podczas gdy za oknem świat czeka, zdecydowałam się na wizytę u lekarza. A było to tak...
Wypytani o radę gdzie się udać tutejsi znajomi skierowali nas do szpitala uniwersyteckiego (taka nasza akademia medyczna). W szpitalu przyjmuje lekarz publicznie. Mimo że nie mamy ubezpieczenia i będziemy musieli zapłacić za wizytę to powinno być taniej niż prywatnie. Pierwsze podejście zrobiliśmy więc w szpitalu.
Lekarz pierwszego kontaktu. Rejestracja.
- Na którą byliście umówieni? … Owszem. Na wizytę trzeba umówić się z kilkudniowym wyprzedzeniem. Nie jesteście umówieni. Przykro mi. Proponuję spróbować na „emergency”.
Jeden, drugi korytarz. Zimno, gorąco, zimno (klima, brak klimy, klima). Przeszklone drzwi z zielonym „emergency”. Zanim jeszcze zdążymy dojść do rejestracji, tuż przy wejściu przechwytuje nas pan z pistoletem do mierzenia temperatury. Strzela w ucho i werdykt 36,5 wpisuje na kwitek z ktorym mam isc do rejestracji. Ale... zaraz... jeszcze pół godziny temu miałam 38 a to też tylko za sprawą polopirynki!
Uśmiechnięta recepcjonistka pyta czym może służyć. Ja z przerażeniem kontem oka obserwuję poczekalnię – tłumy! Mówię pani, że ledwo stoję i chciałabym się widzieć z lekarzem. Pani na to, że przecież gorączki nie mam, 100 S$ za wizytę (250zł!), płatne z góry.
Ja: ok. a jaki jest czas oczekiwania?
Pani: po ok 45 min wstępne badanie robi pielęgniarka, potem w zależności od stanu pacjenta czeka się do 3h. ... ale przecież pani zdrowa, gorączki nie ma.
Uśmiech nr 2, „do widzenia”, „dziękujemy serdecznie”, w tył zwrot i wymarsz.
Kierujemy się w stronę jakiejś kliniki prywatnej. Marcin znalazł w internecie jedną na Holland Village. Kolejką MRT w której panuje niemalże mróz (klima na 20C) dojeżdżamy na miejsce. A tu? Lekarzy pierwszego kontaktu jak grzybów po deszczu. W jednym pasażu handlowo-rynkowo-jedzeniowym znaleźliśmy 4 „kliniki”. Wsadziłam w cudzysłów żebyście sobie przypadkiem nie wyobrażali nie-wiadomo-czego;) Klinika taka jest wielkości mniej więcej 50m2. Ma pokój lekarski, toaletę, recepcję i malutką poczekalnię na 5 osób. Za recepcyjnym kontuarem dwie Chinki, w gabinecie lekarz Chińczyk/Chinka. Ponieważ poczekalnia nie była zbyt pojemna, a i konkurencja ogromna, to w każdej z mijanych „klinik” siedziała góra jedna, dwie osoby. Wybraliśmy tą, która wyglądała najbardziej cywilizowanie, nauczyliśmy ciekawską panią w recepcji jak się wymawia moje nazwisko (hehe:)) i już siedziałam na krzesełku, druga w kolejce.
Na wejściu pani doktor Chinka strzeliła mi w ucho podobnym sprzętem jakim strzelali w szpitalu. 38.4, które uzyskała znacznie lepiej oddawało mój stan ducha jak i zgadzało się z odczytami domowego termometru. Po krótkim standardowym badaniu padła diagnoza: bronchitis, zapalenie oskrzeli. Pani mówi, co mi zaleca, że da mi dwa antybiotyki, zwolnienie na 3 dni i dziękuje za wizytę. Mówi, że da, ale ja do ręki nic nie dostaję. Żadnej recepty, karteczki z wypisanym dawkowaniem. Nic. Gdy wychodzę, widzę jak otwiera w ścianie małe okienko dzielące ją z recepcją i podaje przez nie „moją sprawę”. Po dłuższej chwili w poczekalni recepcjonistki kiwają że mam podejść. Podają całą górę małych przeźroczystych torebeczek wypełnionych tabletkami. Na każdej z nich napisane jest co to za lek, jego dawkowani i dla kogo jest przepisany. Razem z diagnozą i zwolnieniem dostaję rachunek: wizyta + leki 79 S$. Z czego leki 59. Za wizytę bez stania w kolejce zapłaciłam tylko 20 !!!.
Co ciekawsze, później dowiaduję się jeszcze, że nawet jak jest się objętym ubezpieczeniem za każdą wizytę publicznie płaci się 10 dolarów. Po 4h czekania...
Wróciłam do domu i ległam. I do tej pory tak leżę, kaszlę, śpię, łykam różowe ibupromy, niebieskie panadole, zielone antybiotyki... patrzę w sufit, nudzę się niezmiernie...

~ Ania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz