Rozchorowałam się. W zeszły wtorek
zaczęłam się z leciutka słaniać, a w środę tak już charczałam
i rzęchałam, że pójście do pracy odpadało - zakaszlałabym ich
tam równo! Ubezpieczenia tu nie mamy. Marcin starał się załatwić,
ale zajmująca się tym na singapurskim uniwerku pani okazała się
murem nie do przeskoczenia. Zresztą sprawa nie wydawała się być
tak ważna by zaraz gnać do lekarza. Leżałam więc w domku,
kaszlałam i faszerowałam się to aspirynką to ibupromem. Zdawało
się nawet iść ku dobremu. Aż tu nagle, znienacka zupełnie, w
niedzielę rozłożyło mnie na całego. Tak jak chyba w
dzieciństwie rozłożyło ostatni raz. Przerażona, że przeleżę w
łóżku jeszcze tydzień podczas gdy za oknem świat czeka,
zdecydowałam się na wizytę u lekarza. A było to tak...
Wypytani o radę gdzie się udać
tutejsi znajomi skierowali nas do szpitala uniwersyteckiego (taka
nasza akademia medyczna). W szpitalu przyjmuje lekarz publicznie.
Mimo że nie mamy ubezpieczenia i będziemy musieli zapłacić za
wizytę to powinno być taniej niż prywatnie. Pierwsze podejście
zrobiliśmy więc w szpitalu.
Lekarz pierwszego kontaktu.
Rejestracja.
- Na którą byliście umówieni?
… Owszem. Na wizytę trzeba umówić się z kilkudniowym
wyprzedzeniem. Nie jesteście umówieni. Przykro mi. Proponuję
spróbować na „emergency”.
Jeden, drugi korytarz. Zimno, gorąco,
zimno (klima, brak klimy, klima). Przeszklone drzwi z zielonym
„emergency”. Zanim jeszcze zdążymy dojść do rejestracji, tuż
przy wejściu przechwytuje nas pan z pistoletem do mierzenia
temperatury. Strzela w ucho i werdykt 36,5 wpisuje na kwitek z ktorym
mam isc do rejestracji. Ale... zaraz... jeszcze pół godziny temu
miałam 38 a to też tylko za sprawą polopirynki!
Uśmiechnięta recepcjonistka pyta
czym może służyć. Ja z przerażeniem kontem oka obserwuję
poczekalnię – tłumy! Mówię pani, że ledwo stoję i chciałabym
się widzieć z lekarzem. Pani na to, że przecież gorączki nie
mam, 100 S$ za wizytę (250zł!), płatne z góry.
Ja: ok. a jaki jest czas oczekiwania?
Pani: po ok 45 min wstępne badanie
robi pielęgniarka, potem w zależności od stanu pacjenta czeka się
do 3h. ... ale przecież pani zdrowa, gorączki nie ma.
Uśmiech nr 2, „do widzenia”,
„dziękujemy serdecznie”, w tył zwrot i wymarsz.
Kierujemy się w stronę jakiejś
kliniki prywatnej. Marcin znalazł w internecie jedną na Holland
Village. Kolejką MRT w której panuje niemalże mróz (klima na 20C)
dojeżdżamy na miejsce. A tu? Lekarzy pierwszego kontaktu jak
grzybów po deszczu. W jednym pasażu handlowo-rynkowo-jedzeniowym
znaleźliśmy 4 „kliniki”. Wsadziłam w cudzysłów żebyście
sobie przypadkiem nie wyobrażali nie-wiadomo-czego;) Klinika taka
jest wielkości mniej więcej 50m2. Ma pokój lekarski, toaletę,
recepcję i malutką poczekalnię na 5 osób. Za recepcyjnym
kontuarem dwie Chinki, w gabinecie lekarz Chińczyk/Chinka. Ponieważ
poczekalnia nie była zbyt pojemna, a i konkurencja ogromna, to w
każdej z mijanych „klinik” siedziała góra jedna, dwie osoby.
Wybraliśmy tą, która wyglądała najbardziej cywilizowanie,
nauczyliśmy ciekawską panią w recepcji jak się wymawia moje
nazwisko (hehe:)) i już siedziałam na krzesełku, druga w kolejce.

Co ciekawsze, później dowiaduję się
jeszcze, że nawet jak jest się objętym ubezpieczeniem za każdą
wizytę publicznie płaci się 10 dolarów. Po 4h czekania...
Wróciłam do domu i ległam. I do
tej pory tak leżę, kaszlę, śpię, łykam różowe ibupromy,
niebieskie panadole, zielone antybiotyki... patrzę w sufit, nudzę
się niezmiernie...
~ Ania
~ Ania
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz