poniedziałek, 28 stycznia 2013

Cameron Highlands


Przyszedł weekend. Kwantowe obliczenia idą na bok, a my ruszamy na kolejną wycieczkę do Malezji. Kraj to ciekawy i stosunkowo tani, a w dodatku na wyciągnięcie ręki (no... autobusu miejskiego) - szkoda by było z tego nie korzystać. Tym razem - nauczeni już gdzie pada a gdzie nie - kierujemy nasze kroki od razu na zachód ("gdzie nie"). 

Miejskimi środkami komunikacji publicznej (MRT + autobus) dostajemy się do przygranicznego miasteczka Johor Baru, gdzie wsiadamy w wygodny nocny autobus jadący wgłąb kraju.  Spośród dwóch sposobów na wyjazd z Singapuru ten - kombinowany - jest znacznie tańszy.  Autobusy jeżdżą również bezpośrednio z miasta na wyspie, ale mimo, że ich droga jest wtedy tylko o 7% dłuższa, to bilety są już o 150% droższe !!! Co ciekawe liczy się nie tyle to, że Singapur jest stacją początkową, ile to, że tu kupiło się bilet. Na przykład, gdy chcemy pojechać z miejsca A do miejsca B w Malezji i pójdziemy zakupić bilet w naszym mieście-państwie to zapłacimy X dolarów singapurskich. Ten sam bilet, na tę samą trasę, na ten sam autobus, ten sam dzień i godzinę kupiony w Johor Baru lub innym malezyjskim mieście będzie nas kosztował również X (i dokładnie X), ale już nie dolarów a ringgitów malezyjskich (czyli wedle dzisiejszego kursu aż 2.50 razy mniej!). Rzecz to dziwna i dla nas niezrozumiała, ale - że nie było wyboru -  przyjęliśmy ją z pokorą i już w środę Marcin pojechał po pracy za granicę kupić bilety na piątek. I dobrze zrobił, bo udało się zdobyć dwa ostatnie.

Jedziemy więc autobusem. Przysypiamy w różnych pozycjach, w których na pozór przysnąć się nie da i o 4 nad ranem jesteśmy już u celu - w Tapah: mieście - dziurze. Brudnym, brzydkim i pełnym szczekających na nas groźnie kundli.  Oczywiście (i na szczęście) nie jest to cel ostateczny a jedynie koniec wycieczki nocnym autobusem. Tu mamy się przesiąść na lokalny autobus w góry. Ów okazuje się niebieskim starym gratem który, owszem, stoi już na przystanku, ale ruszyć ma za, bagatela!, 4 godziny. Tak przynajmniej głosi rozkład jazdy - wymięta szara kartka przyklejona do słupa z dwoma liczbami: 8:30, 13:30.  Długo się nie zastanawiamy - sprawdzimy jak działa malezyjski autostop. Co prawda środek nocy, ciemno, a droga kręta, górska i mało uczęszczana, ale nie takie rzeczy się w życiu robiło i nie takie stopy łapało, by teraz nie spróbować. I co? Nawet nie zdążyliśmy dojść na rozstaje, kciuka wystawić, a już z szoferki ciężarówki wychyla się kierowca i krzyczy "Dokąd idziecie?". A zaraz potem "To daleko! Ja tam jadę! Wsiadajcie!". Krętą górską drogę otacza gęsta dżungla, przez szosę przebiega jakiś kuno-łasico-podobny zwierz, jeden zakręt, drugi, setny...

Tuż przed świtem jesteśmy na miejscu - w miasteczku Tanah Rata, punkcie wypadowym do Cameron Highlands. Po chwili szukania udaje nam się znaleźć jeden hostelik, w którym jest żywa/nie śpiąca dusza. Całe szczęście cena akceptowalna, więc można choć na chwilę zrzucić plecaki i przyłożyć głowę do poduszki. Na chwilę tylko, bo szkoda przecież dnia. A dzień cudny! Pogodny i ciepły, w sam raz na treking po wzgórzach. Z prowiantem w plecakach ruszamy na szlak "Jungle walk no1". Dżungla jak to dżungla - gęsta, skrzecząca, pełna kwiatów o dziwnych kształtach, niezidentyfikowanych szmerów... i BŁOTA. Błota po kostki, błota po łydki, błota, którym jesteśmy umazani cali.
Ścieżka stromo wspina się 600m w górę, a błoto jakby to wykorzystując każdy krok zamienia w ślizg w dół. Czasami pomagają wystające konary, których zdołamy się w ostatniej chwili chwycić, czasami pac i lądujemy w błocie... Nie da się ukryć - jest wesoło, są przygody!



 

  

Wspinaczkę wieńczy nagroda - widok ze szczytu, na rozległe zalesione pagórki, długie doliny, plantacje i farmy... Cieszymy wzrok przestrzenią i zbieramy siły na drugą część wycieczki.


Tym razem jest już bardziej cywilizowanie - wędrujemy asfaltową górską szosą po przeciwległym stoku w dół. Odwiedzamy Mossy Forest czyli omszały las (faktycznie porośnięty doszczętnie gęstym mchem), a potem wkraczamy w herbaciany świat zielonych upraw. Łaaaaaa!!!! Widoki nie do opisania! Miękkie w kształtach pagórki pokryte są szczelnie rzędami krzaczków o drobnych delikatnych listkach wyglądających zupełnie jak te z reklamy Tetley. Zaczajeni z aparatem przyglądamy się pracy zbieraczy i staramy się choć po części złapać piękno plantacji w kadr.






 
W miarę schodzenia w dół uprawy herbaty są coraz rzadsze ustępując miejsca plantacjom truskawek.  Przydrożne szyldy głoszą, że można samemu zebrać najdojrzalsze owoce z krzaczków. Czerwone soczyste truskawki w środku zimy to jest to! 

Gdy zmrok zapada i dochodzimy do hostelu, mamy już w nogach dobre 15 km. Nie dziw że sił starcza tylko na zmycie błota i szczelne zakopanie się w pościeli.

~ Ania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz